Janosiki

Agata Puścikowska

publikacja 26.02.2016 06:00

Jurek i Ilona Konieczni. Od lat pomagają bezdomnym. A im pomaga Pan Bóg.

Ilona (pierwsza z lewej) i Jurek (czwarty z lewej) Konieczni stworzyli prawdziwy dom  dla swych podopiecznych Roman Koszowski /Foto Gość Ilona (pierwsza z lewej) i Jurek (czwarty z lewej) Konieczni stworzyli prawdziwy dom dla swych podopiecznych

Stara kamienica, schodki. Na dzień dobry ni to przeszklona recepcja, ni to maleńkie biuro. A może bardziej mieszkanko. Lub kawiarenka, pokój do rozmów oraz przychodnia w jednym. – Smacznego. To ciasteczko dostaliśmy i to ptasie mleczko również. Ostatnio nawet lody z restauracji otrzymaliśmy. Nasi mają żołądki nie do zdarcia. Ale nie dlatego, że „tankowali”. Wyłącznie dlatego, że to wszystko wokół domu jest otoczone modlitwą – mówi Jurek Konieczny. – I dlatego wszy i żadna choroba się nie rozprzestrzeniają.

Dziwne, biorąc pod uwagę, że jesteśmy w domu, do którego przychodzą bezdomni z całego Krakowa? Wcale nie dziwne. Bóg czuwa. Stowarzyszenie Dobroczynne „Betlejem” Dom Łazarza wita w swoich progach. Wita pod dachem. I daje dach.

Milicjant i „kryminalistka”

– Bożej łaski doświadczamy ciągle i ciągle – mówi Ilona Konieczna, lekarz, szeroko znana jako „doktor Janosikowa”. Niegdyś oskarżona o to, że wydawała bezdomnym leki na recepty 100 proc. refundowane. Że to przestępstwo takie, ratować ludzi, którzy bez leków po prostu umrą. Na szczęście po latach koszmarnego procesu doktor Konieczna została uniewinniona. I nadal, cały czas, wraz z mężem ratuje ciała... i dusze osób bezdomnych.

– Tak, to jest wszystko zaskakujące. Ja, były gliniarz, komunista, alkoholik, zajmuję się takimi ludźmi... Jak to możliwe? Przecież moi podopieczni to nie „grzeczni” chłopcy i dziewczynki! Wyroki mają za sobą, odsiadki. Nienawidzą policji. A żaden z nich, znając moją milicyjną przeszłość, nie spojrzy na mnie złym wzrokiem. Szanujemy się. Bo ja rozumiem, że Ilonkę, z wyższych sfer kobietę, szanują. Ale mnie? – Jurek Konieczny pyta mocno zadziwiony.

Ale doktor Ilona burzy się: – Ja z wyższych sfer? Do niedawna przecież „kryminalistką” byłam. Zagrożona ośmioma latami pozbawienia wolności... Niestety mój ojciec adwokat nie doczekał ogłoszenia wyroku. Zmarł rok wcześniej. Znając realia sądowo-prawne, nie dawał mi wielkich szans na wygraną. Ale sędzia powiedziała w uzasadnieniu, że „z miłości to robiłam”. Taki wyrok! No czy to przypadek? Nie!

Cały proces był omodlony. Głęboko omodlony. Na sali sądowej zawsze obecny był ktoś, kto modlił się o serce sędziny. A prokurator? Do końca tak nieżyczliwa, w końcu wymyśliła, żebym pracowała społecznie! I... w prowadzonej przez siebie fundacji. No da się więcej?

Darowane

Pan Jerzy zalewa kawę plujkę. I opowiada o swoim dawnym życiu: picie, picie, picie. Coraz i coraz więcej. Upadek totalny. Tak moralny, jak zdrowotny. W ośrodku odwykowym napisali o nim: „przypadek beznadziejny”. – A Bóg mnie uzdrowił! I jeszcze pokierował tak, że poznałem Ilonkę, zakochaliśmy się, pobraliśmy. Tworzymy wspólnie ośrodek.

Jak się utrzymujemy? A z naszych emerytur. Choć tak naprawdę to i emerytura jest wspólna – płacimy nią rachunki ośrodka. – Ja jestem taką kandydatką do szmat. No co się pani dziwi? Ubrań nie kupuję, bo dziewczyny, podopieczne, jak przychodzą dary, ubrania, to mi odkładają takie w moim stylu. Wiedzą, co lubię.

Do pokoiku raz po raz wchodzą podopieczni. A to jakieś sprawy omówić, a to batoniki do kawy przynieść (też z darów), tudzież po prostu poskarżyć się na wysokie ciśnienie. Jakoś dziś pogoda kiepska, to i samopoczucie bywa gorsze. Panowie i panie z trudną przeszłością garną się do pani Ilony jak do... matki.

– Czują się tu spokojni i bezpieczni. Leczę ich, owszem. Ale również modlę się za nich. Szczególnie gdy nie daję po ludzku rady. Oni przychodzą ze świata, gdzie panuje zło. My powoli ich z tego świata wyrywamy. Więc modlitwy potrzeba wiele – mówi pani Ilona, mierząc to (już lekko opadające) ciśnienie. – Praca z bezdomnymi bywa i niebezpieczna. Czyż nie? – Ojej... No bywa. Skakał do mnie jeden z nożem. To się modliłem: „W imieniu Jezusa jestem bezpieczny”. I nie mógł ruszyć ręką. Jezus mnie obronił. Państwo Konieczni od 19 lat są małżeństwem. I niemal tyle samo pracują wspólnie, dla wykluczonych społecznie. Są członkami Kościoła Zielonoświątkowego.

– Ale tu nie mieszkamy, w sensie nie nocujemy. To jest wyłącznie ich dom, oni tu gospodarują, uczą się samodzielności, współdziałania, odpowiedzialności. My pomagamy, wspieramy i zarządzamy – mówią zgodnie Konieczni. W pokoiku wisi regulamin. Krótki i konkretny: o bezwzględnej trzeźwości, niepaleniu, atmosferze szacunku i uprzejmości, wzajemnej pomocy. I najważniejsze: „Pamiętajmy, że to Jezus Chrystus jest głową tego domu, cichym słuchaczem każdej rozmowy, niewidzialnym gościem przy każdym posiłku”. – Krótki! I tak ma być. Choć nasi panowie (i kilka pań) woleliby... bardzo długi i konkretny regulamin. Punkt po punkcie – co wolno, a czego nie wolno. Naprawdę! Prościej jest wykonywać jak robot zakazy i nakazy. Wolność jest znacznie trudniejsza. Trzeba się jej w mozole uczyć.

Uczą się panowie i panie. Te drugie, jakby jednak dłużej i z większą trudnością. Bo wcale nie jest tak, że kobiety – z natury delikatniejsze – są mniej zdemoralizowane. – Niestety, przeciwnie. To kobiety są trudniejsze. Bo właśnie są bardziej poranione i ranią same. Jeśli kobieta nawraca się, stara się żyć z Jezusem, a nie jest bardzo zraniona – wtedy ma szansę. I da się jej pomóc. Ale jeśli doświadczyła strasznych chwil, takich ponad miarę, jeśli przeżyła w swoim życiu piekło, to jest tak głęboko zraniona, że w środku ma tylko gniew i nienawiść. I jest zdolna do strasznych rzeczy... – mówi pan Jurek. – I to wcale nie dlatego, że ona nie chce odmienić swojego życia – dodaje żona. – Chcą je zmieniać. Ale boją się, nie potrafią, nie ufają. Ból, którego doświadczyły, a do tego kobieca emocjonalność, wrażliwość powodują, że trudno zaufać.

W swoim domu

Mieszkańcy domu wspólnie się modlą, ale też sami gotują, sprzątają, rozdzielają żywność czy ubrania. W ten sposób czują, że to ich dom. Czasem pierwszy i jedyny, który mieli od dzieciństwa. Do domu przychodzą też, nawet po kilkadziesiąt dziennie, osoby bezdomne mieszkające w kanałach czy altankach. Gdziekolwiek. Tu dostają ciepłe ubrania, jedzenie, mogą się wykąpać.

– Najpierw przychodzą, łypią na nas. Takie typy, co „dziękuję” nie powiedzą. Z czasem – siłą atmosfery domu, relacji, rozmów i przede wszystkim modlitwy – otwierają się, zaczynają pomagać innym i usługiwać: podawać jedzenie, czyścić. Kadra naszego domu to wyłącznie (byli) bezdomni. Poprzez pracę i stopniowe podejmowanie odpowiedzialności, nasi przyjaciele tutaj przekonują się, że są gotowi do samodzielności. Z czasem wiedzą, że są u siebie i są bezpieczni. Choć nie każdy może się usamodzielnić. Nie każdy... Bo czasem życie tak doświadczyło, że samodzielność jest poza możliwościami. Mentalnymi, emocjonalnymi, intelektualnymi. Trudno. Wtedy Dom Łazarza staje się na zawsze domem własnym, docelowym.

– Bóg nam powiedział, że musimy donosić ich na rękach modlitwy aż do wieczności. Wszystkich, niezależnie od tego, jak potoczą się ich losy, co wybiorą. Są tacy, którzy całkowicie zmienią swe życie na ziemi. Ale są i tacy, którzy nigdy nie przyjmą wolności, nie wejdą w społeczne życie. Ale nie znaczy to, że nie są wartościowi, że nie trzeba im pomagać.

Obok ludzi dwa pieski. Sunia Perełka, maluch psi, popiskuje, merda chudym ogonkiem i podskakuje między mieszkańcami. Taka pocieszka. – Wyjęli ją ze śmietnika, z kontenera. Nasza wolontariuszka nosiła kanapki, wiedziała, że w jednym z kontenerów czasami nocuje mężczyzna. Zajrzała. Pana nie było, ale ktoś wyrzucił psa... Oczywiście Perełka znalazła u nas dom. Taki śliczny wesoły piesek, Boże błogosławieństwo nad smutnymi i nieszczęśliwymi – pani Ilona pochyla się nad szczeniakiem, który kręci piruety wokół własnej osi i ogona. – Jeśli tworzymy dom rodzinny, to w domu są i zwierzęta. Prawda? Prawda.

Gniew i kłótnia perełek

A co z agresją? Z przeróżnymi czasem poglądami i nerwami? Nerwy, jak wiadomo, to regularny towarzysz ludzkiego życia. – Tu się tworzą i wielkie przyjaźnie i przychodzi się z nienawiścią rozprawiać. Choć może lepiej to nazwać złością i gniewem. Gdy złość przychodzi, gdy ludzie zaczynają na siebie krzyczeć i walczyć ze sobą, robi się porządki. Przed Bogiem. Oni przed Bogiem zaczynają wzrastać. Naprawdę działa. I mimo że charakterki to oni mają, oj mają, ciężkie, to Jezus i z takimi sobie świetnie radzi – mówi pan Jerzy. A wypowiada te słowa z takim spokojem i pewnością, jakby wzajemna agresja ludzi ulicy była niewinną igraszką, sprzeczką kilkulatków. I jakby dobry Bóg Ojciec był jak dobry tata, który w piaskownicy potrafi rozwiązać każdy konflikt.

Tyle lat pracy. Tyle lat. I chociaż wiedzą i widzą, że ich praca jest potrzebna, to z boku wiele osób nie dowierza. Że albo szaleńcy, albo z pewnością kasę robią na tych biedotach. Pan Jerzy, przynaglony jakimś wewnętrznym przymusem, napisał więc książkę, historię swojego życia oraz historię ośrodka. On pisał, Ilona się modliła. O każdą linijkę, o każde słówko. Udało się, chociaż pan Jurek przecież nie literat. – Przesłanie mojej książki „Poławiacze pereł” jest takie: jeśli Bóg nie przemieni człowieka, to człowiek człowiekowi pomóc nie może. My z żoną dajemy im bezpieczne schronienie, dom, w którym mogą żyć. Ale to Bóg ich ratuje. To nasze perły, które gdy dać im szansę, zaczynają lśnić.

Darek. Perełka. Miał 28 lat, gdy wyszedł na wolność po raz pierwszy. Jako maluch trafił do domu dziecka, potem do zakładu poprawczego, a w końcu do więzienia. Czy jest jego winą, że nie znał zasad, nie wiedział jak żyć? Wciąż tylko pod pręgierzem. Wciąż poniżany, wciąż wikłany. I pragnący... ciepła, zrozumienia. Nabawił się AIDS. Zmarł szybko.

Albo i tacy, którzy po 25 lat siedzieli w więzieniu. No gdzie i jak on ma pracować? Gdzie iść po wyjściu z zakładu jak nie na ulicę. Jeśli będzie chciał wykorzystać szansę, będzie w ośrodku jak brat, jak w rodzinie, która i wymaga, i daje dobro. Wtedy będzie służył, dowartościuje się. I będzie się grzał w rodzinnym cieple. Perła wprost z więzienia.

– Kiedyś chciałem jednego wyrzucić z ośrodka. No trudny typ i nie chciał współpracować. Pogroziłem mu: „Wrócisz na ulicę!”. I co się okazało? Że ulicy to on się nie boi! On się boi... życia. Tak w ogóle. Wielu bezdomnych po prostu nauczyło się żyć na ulicy. Wiedzą, gdzie mogą zjeść i dostać odzież. Kraków z tego słynie. – Tu coś dostanie, tu zje, tu się w kanałach prześpi. I niby spokój... Ale walczyć o nich trzeba – mówi pani Ilona.

Jak o tego Gienka. Udało mu się. Usamodzielnił się, zamieszkał z żoną (też z ośrodka) w skromniuteńkim mieszkaniu. Jak te dwie perły z kanałów. Ale gdy już miał to mieszkanko i pracę, proste ludzkie szczęście, to z przerażeniem patrzył, jak licznik prądu się kręci. Kręci się i kręci, zatacza przerażające kółka, gdy się na prądzie wodę gotuje. Bo potem przecież trzeba za ten prąd zapłacić. Dadzą radę?

Czują się Konieczni bohaterami? Janosiki takie? Popatrzyli oboje, ze zdumieniem i lekkim zmieszaniem. Nawet nie odpowiedzieli. – Towarzyszy nam raczej ciągła... samotność. Cały czas to odczuwamy: brak zrozumienia ze świata. Trudno. Przyzwyczailiśmy się. Nie boimy się tego. Bóg jest ponad.

TAGI: