Zaczęło się od kursu niemieckiego

Mira Fiutak

publikacja 10.03.2016 06:00

– W pewnym momencie powiedziałam Witkowi: tylko Bóg może nam pomóc. I On wymyślił ten plan – mówi Ewa o punkcie zwrotnym w ich życiu.

Zaczęło się od kursu niemieckiego Mira Fiutak /Foto Gość Ewa i Wit Majnuszowie znaleźli swoją drogę w Ruchu Focolari

Ewa i Wit Majnuszowie mieszkają dziś w Łączy. Poznali się na kursie języka niemieckiego. Tak naprawdę, to razem urywali się z niego na wagary. Wit działał w gliwickim Kinoteatrze X STG, a tam właśnie trwała Akademia Filmowa. Miał darmowe wejściówki, więc zamiast na niemiecki – chodzili do kina. 

– W pewnym momencie kurs przerwano i bez wymiany „danych personalnych” z dnia na dzień straciliśmy kontakt – wspomina Wit. – Pieniądze za niedokończony kurs niemieckiego zainwestowałem w kurs żeglarski. Mocno związałem się ze SYC-em, jachtklubem, który miał siedzibę w akademikach politechniki. A tam mieszkali znajomi Ewy ze studiów. I kiedyś po prostu zderzyliśmy się w drzwiach. Wtedy już wziąłem numer telefonu! – opowiada.

Niewiele później pojechał na winobranie do Niemiec. Pamięta, że kupił kilka widokówek, wypisał do znajomych i jedna mu została. Pomyślał o niej. – W adresie napisałem tak: imię i nazwisko, numer telefonu z wewnętrznym, bo to był numer kolejowy, Pyskowice, Polska. I wysłałem. Wracam z winobrania, a w skrzynce list od Ewy. Dziękowała za pozdrowienia. Jak tak, to już nie popuściłem – śmieje się dzisiaj Wit. Mieli wspólne zainteresowania, jeździli na nartach. Były wypady w góry raz, drugi, potem coraz częściej. I tak się zaczęło.

Przyjechał i… mówił o Panu Bogu

W Łączy mieszkają od 15 lat. Ona pochodzi z Pyskowic. On mieszkał w Gliwicach, gdzie rodzice przeprowadzili się, kiedy ojciec dostał pracę na Politechnice Śląskiej. Z Łączy pochodzi jego ciocia, więc rodzice kupili tam działkę i własnym sumptem zaczęli budować dom. Ewa i Wit po ślubie zamieszkali z jej tatą w Pyskowicach. Po jego śmierci postanowili sprzedać to mieszkanie i dokończyć budowę domu w Łączy.

Początki były trudne, bo wprowadzili się do stanu surowego. Gotowa była tylko sypialnia. – Do znajomych jeździliśmy z praniem i żeby się wykąpać – wspominają. – Mieliśmy dużo zaprzyjaźnionych rodzin i one nam pomagały. Ale nie było łatwo. Byliśmy już sześć, siedem lat po ślubie, a żyliśmy w takich warunkach. Ale też cieszyliśmy się wtedy z każdej najdrobniejszej rzeczy – mówi Ewa.

Przełomem w ich życiu i w małżeństwie było poznanie Ruchu Focolari. A zaczęło się od rekolekcji koła Radia Maryja, gdzie spotkali redemptorystę o. Mirosława Grakowicza. – Byliśmy poszukujący. Widzieliśmy, że w naszym małżeństwie nie wszystko gra. W pewnym momencie, po jakiejś poważniejszej kłótni, powiedziałam Witkowi: tylko Bóg może nam pomóc. I to On wymyślił ten plan – Ewa jest o tym przekonana.

Wtedy też z poważnym rozpoznaniem nowotworowym z dnia na dzień trafiła do szpitala. Na chwilę świat jej się zawalił. Wit codziennie przyjeżdżał do niej do Zabrza. Diagnoza na szczęście nie potwierdziła się, ale po wyjściu ze szpitala czuła się jeszcze gorzej. Były święta, Boże Narodzenie. Wezwali pogotowie, nie pomogło. Wit zadzwonił wtedy do swojego przyjaciela ze szkolnych lat, który był fizjoterapeutą. – Przyjechał i… zaczął nam mówić o Panu Bogu. Po tym spotkaniu, następnego dnia, Ewa nie miała żadnych dolegliwości – wspomina.

– Nie pomógł w żaden medyczny sposób. Po prostu usiadł i opowiadał nam o Jezusie Chrystusie. Nigdy nie usłyszałam o Nim tyle, ile wtedy. Przez długie godziny słuchaliśmy i słuchaliśmy – dodaje, jeszcze dziś poruszona, Ewa. – Od tamtej pory nasze małżeństwo zaczęło się scalać. Jakby otrzymało jakiś fundament. Jakby ta nasza miłość małżeńska, kilka lat po ślubie, dostała nowego impulsu. To był piękny czas – opowiada.

Zrozumieliśmy, że to nasza droga

Mieli trzy zaprzyjaźnione małżeństwa, z którymi spotykali się raz w miesiącu i czytali razem Katechizm Kościoła Katolickiego. Jedna z tych par namówiła ich na tamte rekolekcje, gdzie poznali o. Grakowicza. On z kolei zaprosił ich na letnie rekolekcje do Lublina. – Tam byliśmy na naszym pierwszym Mariapoli – wspominają rekolekcje Ruchu Focolari. Po nich poważnie zaczęli się zastanawiać nad tą wspólnotą. Obydwoje, niezależnie od siebie, poczuli, że to jest coś dla nich. Ale małżeństwa z ich grupy związały się ze wspólnotą Mamre, więc mieli dylemat.

– W Lublinie Witek poznał Staszka. Po powrocie skontaktował się z nim i zostaliśmy zaproszeni do niego i jego rodziny do Katowic. Pamiętam jak dziś, upalny dzień, stoimy już pod drzwiami Dobrotki i Staszka, już mamy nacisnąć dzwonek, a tu telefon. Dzwoni ojciec Mirosław. Spojrzeliśmy wtedy z Witkiem na siebie i w tamtej chwili, bez słów, zrozumieliśmy, że to jest dla nas. Że jesteśmy na właściwej drodze – mówi Ewa. – To był przełom dla naszego małżeństwa. I to pomogło nam w przejściu przez wszystkie trudy. Zaprosiliśmy Pana Boga do naszego życia, stał się dla nas najważniejszy i dzięki temu te ekstremalne sytuacje dzień po dniu bardzo zgodnie przeszliśmy – mówi o trwającym prawie cztery lata wykańczaniu domu.

Założyli firmę, mieli hurtownię odzieży. Teraz został z tego sklep z firanami w Gliwicach, który prowadzi Ewa. Są tam też usługi – krawieckie, dekoracja okien i aranżacja wnętrz. Od paru miesięcy sprzedają również wielofunkcyjne urządzenia do kuchni. Wit pracuje w firmie zajmującej się materiałami do drukowania przemysłowego. Oboje podkreślają, że to polska firma. – Staramy się wspierać polski rynek. Sami mamy małą polską firmę, więc chcemy wspierać innych w kraju – mówią z przekonaniem. Oprócz tego prowadzą dekanalną poradnię rodzinną w Łączy, na cały dekanat Pławniowice.

Modlitwy się spotkały

Jeszcze zanim dokończyli dom, pomyśleli o potomstwie. W ich przypadku była to adopcja. – Nie mogliśmy mieć dzieci. Dwoje naszych dzieci jest w niebie. Umarły jeszcze w łonie – mówią. Decyzja o adopcji była dla nich oczywista. W podaniu, które złożyli w katolickim ośrodku adopcyjnym w Opolu, nie określili ani wieku, ani płci dziecka. A potem Ewa pomyślała, żeby od razu adoptować dwoje. I tak zaczęło się ich czekanie na dzieci.

Do ośrodka zgłosili się jesienią, wiosną był kurs adopcyjny. Powiedziano im, że dzieci mogą do nich trafić po dziewięciu miesiącach od ich zgłoszenia. Minął rok – i cisza. Wtedy postanowili modlić się o bardzo szybką adopcję. Codziennie. Zaczęli we wrześniu, a telefon z ośrodka był pod koniec listopada. Jest dwoje dzieci, rodzeństwo. 

Zgłosili się do ośrodka, ale wstępnie powiedzieli, że muszą się zastanowić. – W drodze powrotnej z Opola powiedziałem, że to przecież absurd, modlimy się o szybką adopcję, a jak dzieci są, to się zastanawiamy – wspomina Wit. Nim dojechali do Łączy, decyzja zapadła.

Pierwsze spotkanie z dziećmi było w Jastrzębiu-Zdroju. – Pojechaliśmy 7 grudnia, a 10 dzieci były pierwszy raz u nas. I tak zostaliśmy szczęśliwymi rodzicami. Poród był szybki, chociaż ciąża długa – śmieje się Wit. Na tym pierwszym spotkaniu dzieci przyglądały się, śmiały i już mówiły: „przyjechała nasza rodzina”. – W pewnym momencie Alan podszedł do szafki, zdjął z niej wazonik i postawił na stoliku. Nigdy tego nie zapomnę – mówi Ewa. Jak chłopiec po swojemu zagospodarował tę ich nową rodzinną przestrzeń.

Po raz drugi widzieli się, kiedy dzieci przyjechały do nich na weekend z możliwością zostania na stałe. To one miały zdecydować, czy chcą z nimi być. Oni podjęli decyzję, zanim zobaczyli dzieci. W ośrodku sugerowano im, żeby najpierw poznać rodzeństwo. – Powiedziałam wtedy, że nie mogę jechać i oglądać, bo jeśli podejmujemy decyzję o adopcji, to dlatego, że chcemy te właśnie dzieci. Niezależnie od tego, jak wyglądają, co będą mówić – wspomina Ewa. Wtedy siostra zakonna, która pracowała w tym ośrodku, powiedziała, że oni też są wymodleni dla tych dzieci. Pracownicy ośrodka martwili się, że rodzeństwo zostanie rozdzielone, i zaczęli razem z dziećmi modlić się o rodziców. W końcu Pan Bóg połączył te prośby.

Klaudia miała osiem lat, a Alan sześć. – Wiele osób mówiło, że te nasze dzieci są do nas bardzo podobne. Gdy sami po raz pierwszy zobaczyliśmy Klaudię, pomyśleliśmy, że to wykapana Ewa – wspomina Wit.

Kiedy dzieci przyjechały do Łączy, najpierw poszli razem z nimi na zakupy. Nic o nich nie wiedzieli – co dzieci lubią jeść, czego nie lubią. Był piątek. A w sobotę Klaudia i Alan powiedzieli im, że mają dla nich tajemnicę. A potem ją zdradzili: „my tu chcemy zostać na całe życie”. – Chodziliśmy wtedy jak upojeni szczęściem. To był bardzo błogosławiony czas, bardzo – wspomina Ewa.

Niedługo potem były święta, Wigilia, prezenty pod choinką. – Do dzisiaj nie zapomnę, jak Alan reagował na to wszystko, dla niego to było niesamowite. Jest bardzo emocjonalny, taki typowy artysta – mówi ojciec. – A Klaudia, nasza córka, wesoła, ale raczej stonowana – dodaje mama. – Bardzo byli ze sobą związani. Nigdy nie żałowaliśmy tej decyzji – że adoptowaliśmy dwoje dzieci i że to właśnie ich adoptowaliśmy – mówią.

Istnieje słowo „przepraszam”

Klaudia już z nimi nie mieszka. Sama ma już dziecko i spodziewa się drugiego. Są na swoim. Z rodzicami spotykają się na niedzielnych obiadach. – To, co możemy jej dać na ten moment, to to, że zawsze może na nas liczyć – mówi Ewa. – Zuzia, nasza wnuczka, jest bardzo pogodnym dzieckiem. Bardzo lubi muzykę. Chociaż ma dwa latka, jak tylko słyszy jakieś dźwięki, od razu podryguje – opowiada.

Alan jest uzdolniony muzycznie – wokalnie i tanecznie. Występował w musicalu „Oliver” w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Teraz jest związany ze Studiem Aktorskim Wit-Wit.

– Staramy się wspierać w małżeństwie. W tę naszą miłość inwestować – mówi Ewa. – W dni, kiedy się mijamy, bo Witek pracuje na zmiany, staramy się mieć kontakt SMS-owy, żebyśmy wiedzieli, że jesteśmy razem. Czasem mąż, gdy jest w domu, wysyła mi miłe mejle. I mnie od razu poprawia się nastrój i lepiej się pracuje – śmieje się Ewa. – Staramy się na co dzień zauważać, przytulić, pocałować. I wspólnie podejmować decyzje, nawet jeśli mamy różne zdania. Pamiętamy też, że zawsze można zacząć coś od nowa i że istnieje słowo „przepraszam” – dodaje.

Dalej łączy ich wspólna pasja, czyli narty. Ich siłą jest to, że ważne momenty przeżywają razem – wiedzą o tym. Dlatego postanowili, że w Wielkim Poście w soboty rano będą razem na Mszy Świętej. W tygodniu mają kłopot, żeby iść we dwójkę. To jest wyzwanie, bo Msza rozpoczyna się kwadrans przed siódmą.

TAGI: