31 minut życia

Agnieszka Gieroba

publikacja 04.04.2016 06:00

Samuel urodził się 12 stycznia 2016 roku. Żył 38 tygodni w brzuchu mamy i 31 minut na tym świecie. Jego krótkie życie nauczyło nas jednak, że każdy jest cenny w oczach Boga. Teraz czekamy na Zmartwychwstanie.

Archiwum rodzinne Archiwum rodzinne

Kiedy młodszy syn Kasi i Sławka Łukasiuków skończył 5 lat, zdecydowali oni, że chcą podjąć trud urodzenia i wychowania trzeciego dziecka. To była decyzja wynikająca z wiary i gotowości poświęcenia. – Mamy komfortowe życie. Dzieci są już coraz bardziej samodzielne, można je zostawić same w domu albo razem gdzieś wyjść czy wyjechać na wakacje, na narty. Mały człowiek to wszystko zaburza na co najmniej 5 lat, a nasz wiek też nie sprzyja już znoszeniu z łatwością nieprzespanych nocy i fizycznego zmęczenia. Nastawialiśmy się na niełatwe zmagania. Nikt z nas wtedy nie przypuszczał, że może to być zupełnie inny trud – mówią małżonkowie.

Przez dłuższy czas nie dochodziło do poczęcia. Cyklicznie wykonywane badania wykazywały, że zdrowotnie wszystko było w porządku. Czekali więc, ufając, że Pan Bóg da im we właściwym czasie to, co będzie dobre. – Kiedy już w sumie pogodziliśmy się, że nie zostaniemy kolejny raz rodzicami, pod koniec maja 2015 roku nieoczekiwanie okazało się, że moja żona jest w ciąży. Uznaliśmy to za Boży cud. Z wielką radością informowaliśmy naszych bliskich o tym fakcie i przygotowywaliśmy się na zmiany w naszym życiu. Choć ciąża przebiegała prawidłowo, dla dobra dziecka musieliśmy zmienić nasze plany wakacyjne. Kasia czuła się świetnie, a młodszy syn nie mógł się wprost doczekać, kiedy będzie mógł przytulić malucha – opowiada Sławomir Łukasiuk.

Deklaracja wyboru

Na pierwsze badanie USG w 13. tygodniu ciąży wybrali się całą rodziną. Lekarz już na samym początku badania powiedział, że nie wszystko może być tak, jak by tego chcieli. Diagnoza brzmiała: przepuklina pępowinowa. Na tym etapie rozwoju dziecka niewiele więcej można było stwierdzić, a scenariusze mogły być różne – włącznie z tym, że przepuklina samoistnie się wchłonie lub będzie można ją operować po urodzeniu. Padła propozycja wyjazdu na konsultację do Warszawy, do lekarza, który ma duże doświadczenie z trudnymi przypadkami. Wiedzieli, że jeśli uzna, iż wady są poważne – „będzie kazał usunąć”.

– Takiego scenariusza zupełnie nie braliśmy pod uwagę. Nie pojechalibyśmy do lekarza, który każe nam zabić nasze dziecko, bo być może jest chore. Zastanawialiśmy się, co Pan Bóg chce zrobić, czego chce nas nauczyć, dając nam takie doświadczenie. Nie mieliśmy wątpliwości, że ma to wypróbować naszą wiarę i skoro je dostaliśmy, to damy radę przejść przez wszystko z Bożą pomocą. Chyba ani przez chwilę nie myśleliśmy, że to jest niesprawiedliwe. Mówiliśmy za Hiobem: „Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?” – mówią małżonkowie.

Samuel = Pan wysłuchał

Sytuacja była poważna. Kasia i Sławek zmagali się z własnymi oskarżającymi myślami i słowami innych ludzi. Pytali: co zaniedbaliśmy? Trafili na dalszą diagnozę do poradni przy Warszawskim Hospicjum dla Dzieci. Tu dostali wiadomość o wadzie serca i skierowano ich na badania genetyczne. Lekarz odnotował w opisie badania deklarację: „pacjentka jest zdecydowana kontynuować ciążę bez względu na wyniki badań genetycznych”.

Amniopunkcja potwierdziła najczarniejszy scenariusz – nieprawidłowy kariotyp męski z trisomią 18, zespół Edwardsa. – Tu znów padły słowa, że zostało mało czasu na decyzję, by zakończyć ciążę. Był 18. tydzień, ale my decyzję podjęliśmy już dawno. Jakkolwiek chore byłoby nasze dziecko, nie mamy prawa odbierać mu życia i narażać na okrutną śmierć w wyniku aborcji – podkreślają. Paradoksalnie, odczuli pewną ulgę dzięki wiedzy, że zespół Edwardsa jest losowy, niezależny od genów, nie ma też wpływu na przyszłe potomstwo. Przestali się obwiniać.

– Czułam się w ciąży bardzo dobrze. Byłam wdzięczna Panu Bogu, że nie mam żadnych dolegliwości, wszystkie moje wyniki są prawidłowe. Odpoczywaliśmy na wakacjach aż do następnego badania USG w Warszawie w 20. tygodniu ciąży – mówi Kasia. Wtedy dostali kolejną dawkę złych informacji – serce jest za duże, nieprawidłowo zbudowane, źle położone, nie będzie wydajnie pracować po narodzeniu. Ich synek ma wadę w każdej komórce swojego ciała. Nie będzie miał szansy na długie życie, nawet jeśli urodzi się żywy. Nikt nie będzie go ratował, reanimował, podłączał do respiratora. Pozwolą mu po prostu spokojnie odejść.

– Rozmawialiśmy z panią psycholog. Najbardziej poruszyły nas słowa, że nie możemy się bronić przed miłością i przywiązaniem do naszego synka. On już jest i na zawsze będzie częścią naszej rodziny – opowiadają. Wtedy też zdecydowali, jakie imię dadzą synowi. – Natchnęła nas historia biblijnej Anny, która modliła się o dziecko (czytaliśmy ją w poczekalni przed badaniem USG). Bóg jej wysłuchał. „Anna poczęła i po upływie dni urodziła syna, i nazwała go imieniem Samuel, ponieważ [mówiła]: »Uprosiłam go u Pana«” – opowiadają.

Walka

Druga połowa ciąży upłynęła pod znakiem spotkań z osobami, które mogły pomóc przejść przez to doświadczenie. Umówili się też na rozmowę w Lubelskim Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia. – Spotkał się z nami o. Filip i dr Joanna Rafalska. Dostaliśmy zastrzyk nadziei, że może nie będzie tak źle. Wady przy zespole Edwardsa są tak zróżnicowane, że przed narodzeniem dziecka nie można właściwie nic przesądzać, a jak się urodzi i przeżyje, to jest wiele możliwości pomocy w opiece nad nim – mówi Kasia.

Przy trzecim badaniu USG w Warszawie w 24. tygodniu widoczna była progresja wady serca. W opisie badania przeczytali, że „istnieje wysokie ryzyko wewnątrzmacicznego zgonu płodu”. – Każdy kolejny dzień zaczynałam i kończyłam czujnym „nasłuchiwaniem”, czy Samuel się porusza, czy żyje. Cały czas był z nami i dawał o sobie znać. Zastanawialiśmy się, jak to jest, że wbrew przewidywaniom lekarzy on wciąż żyje – opowiadają rodzice. Po ostatnim badaniu w Warszawie w 35. tygodniu wiedzieli, że czas z Samuelem będzie krótki. W 38. tygodniu tętno Samuela zaczęło słabnąć. Nie można było dłużej czekać z operacją. Poród przebiegał w większości zgodnie z planem. Samuel urodził się o 9.04.

– Dzięki uprzejmości dr Ludmiły Janeczko mogłem zobaczyć mojego synka tuż po urodzeniu. Był śliczny. Chwilę później, gdy polewałem jego główkę wodą święconą, wypowiadając formułę chrztu, odpowiedział krótkim kwileniem – mówi Sławek. Potem położne zaniosły go do mamy, tak aby oboje mogli nacieszyć się swoją bliskością. Po kilku minutach Samuela przewieziono w inkubatorze na przyległy oddział intensywnej terapii noworodków. Podłączony monitor pulsu zaczął pokazywać jakieś błędy, więc doktor osobiście osłuchała Samuela i szybko zawołała drugiego lekarza, aby zweryfikować diagnozę: serduszko naszego synka przestawało już bić.

– Poprosiłem, aby dano mi go na ręce. Usiadłem z nim na fotelu i tuliłem do siebie jego delikatne, malutkie ciało, a łzy płynęły mi po policzkach Była 9.35 – wtedy Samuel odszedł do Pana. Przypomniały mi się słowa: „Przybył Pan i stanąwszy, zawołał jak poprzednim razem: »Samuelu, Samuelu!«. Samuel odpowiedział: »Mów, bo sługa Twój słucha«” – wspomina Sławek.

Wygrana

– Przygotowywaliśmy się do pogrzebu. Potrzebowałam trochę czasu, żeby odzyskać siły, więc termin był dość odległy. Formalności wypełniały czas. Chcieliśmy, aby cała uroczystość była w duchu nadziei, a nie rozpaczy. Mój mąż pracował wieczorami nad treścią prezentacji, którą chcieliśmy pokazać po pogrzebie. Na cmentarzu mąż niósł trumnę z ciałem naszego synka. Trzymałam go pod rękę i szliśmy tak w milczeniu. Przyciskałam do siebie zdjęcie Samuela. Bardzo mi pomagało patrzenie na nie, jakoś materializowało moją tęsknotę. Cały czas powtarzałam sobie w duchu, że w tej trumnie nie ma naszego dziecka, że ono jest w niebie. Inaczej nie mogłabym patrzeć spokojnie, jak chowają białą trumnę pod betonowe płyty przyprószone śniegiem – mówi Kasia.

– Bardzo tęsknimy za naszym Samuelem, ale jesteśmy przekonani, że jest zbawiony i ogląda Pana Boga twarzą w twarz. To daje nam radość w tym cierpieniu, którego doświadczamy. Jesteśmy tymi samymi, ale już nie takimi samymi ludźmi. Samuel w swoim krótkim życiu nauczył nas, że warto było podjąć walkę o to życie – krótkie na ziemi, ale wieczne w niebie. Choć ta walka z perspektywy ziemskiej wydawała się beznadziejna, bo przegrana – zakończona śmiercią, to z perspektywy tego, w co wierzymy, była zwycięska – bo mogliśmy pokonać naszą słabość mocą wiary w Pana Jezusa – nasze życie i zmartwychwstanie.

TAGI: