Bóg wyciągnął mnie z in vitro

– 27 stycznia 2012 roku o godz. 19 spotkałem Jezusa. Potem rzuciłem in vitro – mówi Jacek Szulc, do niedawna lekarz jednej z największych klinik in vitro w Polsce w rozmowie z Joanną Bątkiewicz-Brożek


Bóg wyciągnął mnie z in vitro Jakub Szymczuk /foto gość Jacek Szulc - ginekolog, zajmuje się leczeniem niepłodności. Pracował w jednej z największych w Polsce klinik in vitro. Teraz leczy niepłodność według zasad NaProTechnology. Pracuje w Szpitalu Specjalistycznym św. Zofii w Warszawie.

Joanna Bątkiewicz-Brożek: Narodził się drugi dr Tadeusz Wasilewski! Znacie się?


Jacek Szulc: Jasne! Spotkaliśmy się po raz pierwszy w 2003 roku, kiedy dr Wasilewski był jeszcze w programie in vitro jako uczeń prof. Szamatowicza, „ojca” pierwszego dziecka z probówki w Polsce. Byliśmy z żoną jego pacjentami. A potem Pan Bóg upomniał się o niego i ten z hukiem rzucił program in vitro. Widać jestem drugi w kolejce. (śmiech) Spotkaliśmy się ponownie, już kiedy prowadził klinikę naprotechnologii. Powiedział mi: „Jesteś na dobrej drodze!”.


Ale gdy Wasilewski wychodził z programu in vitro, Pan jeszcze w nim tkwił. Jego historia jakoś do Pana przemawiała?


Zacząłem mieć inne niż środowisko ginekologów podejście do naprotechnologii. Zastanowiło mnie, dlaczego naprotechnologia jest tak bardzo atakowana, skoro ginekolodzy twierdzą, że to nic nowego.


No i czemu?


Oznacza to, że musi być skuteczna, ale…


… ale nie daje takiej kasy jak in vitro.


Wie pani, jaka była moja pierwsza pensja po studiach? 440 zł! Miałem żonę i dziecko. Po prawie 10 latach pracy jako lekarz dostawałem na rękę 1100 zł. I nikt mi w to nie wierzył. Nadganiałem dyżurami. A tu… po roku kilkakrotnie przekroczyłem stawki krajowe. Wskoczyłem na inny poziom życia. Poza tym przychodzili do mnie nieszczęśliwi ludzie, a ja miałem dla nich receptę: inseminacja, in vitro. 


Ile lat pracował Pan w programie in vitro?


Siedem.


I pewnie był Pan przekonany, że dobrze robi. 


No tak! Kończąc studia medyczne, wiedziałem, że będę się zajmować niepłodnością. A na studiach schemat jest jeden: remedium na niepłodność jest in vitro. Tak ma wdrukowane student po szóstym roku studiów. Z tym idzie na specjalizację z ginekologii. Więc jak zadzwonił do mnie szef jednej z największych klinik in vitro w Polsce z pytaniem, czy nie chcę pracować u nich, nie wahałem się: przecież o tym marzyłem, o „leczeniu” niepłodności! 


Do kościoła Pan chodził?


Z całą rodziną.


No to słyszał Pan, co Kościół mówi o in vitro. Nie przeszkadzało to Panu?


A czy gdy się jest w garażu, to oznacza, że jest się samochodem? Tłumaczyłem sobie, że może Kościół nie jest na bieżąco z medycyną, trzyma się średniowiecznych zasad, że to kiedyś zrozumie. Bo przecież efektem mojej pracy jest życie i szczęście rodziców. No to o co chodzi? 


Z tym szczęściem bym uważała, bo in vitro aż takie skuteczne nie jest.


To prawda. Zresztą danymi można mocno manipulować. 

Jak?


To proste. Można podawać statystyki według liczby transferów albo według zapłodnionych komórek jajowych. Wtedy możemy wykazać nawet, że mamy 40 do 50 procent skuteczności. Ale jeśli zaczniemy liczyć według porodów, to może okazać się, jak słaby jest ten program.
W 2014 roku, według oficjalnych danych Ministerstwa Zdrowia, już po wejściu programu rządowego, 8685 par zakwalifikowano do procedury in vitro. Jeśli każda z tych par miała sześć zapłodnionych zarodków – takie były wymagania programu – to mamy 43 tysiące zarodków, choć mogło powstać więcej. Z tego uzyskano 2599 ciąż. 


A co się stało z ponad 40 tysiącami? Poszły do kosza?


No właśnie – gdzie one są? Ale spójrzmy na końcowy efekt tych danych: urodziło się tylko 214 dzieci. 


Czyli 2385 ciąż kobiety poroniły, a 40 tys. dzieci zginęło na wcześniejszym etapie.


A to są tylko oficjalne dane, za pół roku. 


A nieoficjalne?


Byłyby bardziej szokujące. Mam też inne dane, z giełdy nowojorskiej. Firma, która produkuje leki potrzebne w programie in vitro, za kwartał wykazuje zyski opiewające na 11 mld dolarów. Tylko z leków do stymulacji jajeczkowania! Są też firmy, które mają sprecyzowany plan: najpierw sprzedają młodym dziewczynom antykoncepcję, czyli coś, co zniszczy ich płodność, a potem leki do stymulacji jajeczkowania w in vitro. Wiedzą, że po 35. roku życia te same dziewczyny, które kupiły od nich antykoncepcję, będą pracowały na ich dochody w klinikach in vitro.


Przerażające. Jako ginekolog potwierdza Pan też przy okazji, że antykoncepcja niszczy płodność.


90 proc. pań, które przychodzą do mojego gabinetu z problemem płodności, ma krótszy lub dłuższy epizod brania hormonalnych środków antykoncepcyjnych. 


I milczymy o tym.


Tak jak na temat powikłań po programie in vitro, o skutkach zdrowotnych dla dzieci i dla kobiet. 


Czemu?


A właśnie – czemu?


Jak zareagował szef, kiedy rzucił Pan in vitro?


Stwierdził, że na pewno gdzie indziej dali mi więcej zarobić. Ale powiedziałem mu jasno: nie mogę stać w rozkroku moralnym, w sprzeczności z tym, co mówi mi Bóg. A On mi mówi: „nie zabijaj”. 


Kiedy Pan to zrozumiał?


Zaczęło się od tego, że u mojej bliskiej kuzynki rozpoznano raka żołądka. Pełna życia dziewczyna, a tu nagle diagnoza: trzy miesiące życia. Moja żona zmobilizowała rodzinę do modlitwy. U niej tradycja katolicka jest silna, u mnie w domu było inaczej, więc nawet nie myślałem w tym kierunku. Ktoś wtedy powiedział nam o rekolekcjach charyzmatycznych w Słupsku. „Jedźcie i tam módlcie się o uzdrowienie dla kuzynki!” Był 2012 r., przyjechał do Polski ojciec Bashobora. Pojechaliśmy. Ja jako kierowca, żona i syn przekupiony za sto złotych – był bliski apostazji, jego koledzy poruszali się w kręgach satanistycznych. Ale pojechaliśmy. I mogę powiedzieć, kiedy dokładnie w moim życiu spotkałem Jezusa: 27 stycznia 2012 roku o godz. 19.


Zareaguję młodzieżowo: wow! Jak doszło do spotkania?


Zacznę od tego, że zobaczyłem zupełnie nowe oblicze Kościoła: ludzie jakimiś językami mówią, upadają na ziemię, mimo że nikt ich nie dotyka. Moja żona też padła. A ona jest racjonalną kobietą! Myślę: co się dzieje?! 


Duch Święty szalał.


Miary dopełniła 16-letnia szczuplutka dziewczyna, która stała za mną. Zaczęła nagle ryczeć męskim głosem. To była manifestacja demona. Ciarki mi po plecach przeszły. Spojrzałem na wystawiony Najświętszy Sakrament: – Jezu, Ty tu jesteś! – powiedziałem. I w tym momencie zalała mnie potężna fala miłości. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Ze wszystkich stron przez wszystkie moje komórki wlewała się we mnie miłość. 


Płakał Pan?


Jak dziecko. Miałem taki przebłysk świadomości, Bóg mi mówił: „Jacek, akceptuję cię takim, jakim jesteś. Narobiłeś różnych rzeczy, ale Ja za ciebie umarłem, żebyś ty mógł być ze mną przez całą wieczność”. Spojrzałem w bok. W konfesjonale siedział ksiądz. Pobiegłem. I mówiłem rzeczy, o których nigdy wcześniej bym nie powiedział. Przed oczami miałem nawet sceny z dzieciństwa. Duch Święty zaczął we mnie działać! Taki stan oczyszczania trwał przez dwa miesiące. 


A syn i żona?


Syn najpierw manifestował swoją odmienność. Wpatrzony w komórkę. Jak wszyscy klękali, on wstawał itd. Ale po tej modlitwie, kiedy wyszliśmy z hali, w samochodzie powiedziałem do żony: „Cieszę się, że tu jesteśmy”. A syn wypalił: „Ja też się cieszę!”. Zdębieliśmy. 


O apostazji nie było już mowy?


Zaczął wylewać z siebie potok słów. Jak bardzo pragnie założyć rodzinę, mieć pięcioro dzieci – a przedtem zastrzegał się, że nigdy. Na ołtarzu zostawił intencję: o dobrą żonę. Po kilku miesiącach się spotkali. I teraz są szczęśliwym małżeństwem. Widziała pani film pt. „Truman show”? Bo to się wtedy w mojej rodzinie wydarzyło. Wszystko zmieniło się o 180 stopni. I nie da się tego wytłumaczyć racjonalnie. Nawróciło się w naszej rodzinie i wśród znajomych 120 osób!


No to dostaliście wielką łaskę! Wrócił Pan do kliniki?


Rano w poniedziałek usiadłem w pracy z burzą w sercu. Ta burza trwała aż dziesięć miesięcy. Były chwile, że chciałem wszystko rzucić. Powstrzymywała mnie żona, bo mieliśmy kredyty, zobowiązania prawne. Zacząłem rezygnować z różnych procedur, z inseminacji, z transferów zarodków do jamy macicy. 


Dr Wasilewski rzucił od razu tę pracę.


U mnie to był proces. Chciałem też zrozumieć, dlaczego Kościół mówi, że in vitro jest złe. Zacząłem więc szukać. Ale żaden kapłan nie potrafił mi tego wytłumaczyć. 


A co Panu mówili?


Że zabija się dzieci. Mówiłem wtedy: nie zabija się, tylko one obumierają. Przewertowałem portale katolickie, dotarłem nawet do stron watykańskich. Przeczytałem encyklikę Jana Pawła II „Evangelium vitae”, instrukcję Kongregacji Nauki Wiary „Dignitas personae”. 


Podziałało?


Uderzyło mnie, że Kościół już sam fakt brania udziału w programie in vitro uważa za zło moralne. 


Bo pierwsze przykazanie jest tu łamane.


Właśnie, a potem dotarło do mnie, że także piąte. Pan Bóg mi to pokazywał powoli. 


Jak?


Tak jakby mi ktoś podświetlał momenty, w których jest duże prawdopodobieństwo, że niszczymy życie. Nigdy nie byłem zwolennikiem ani aborcji, ani wkładek domacicznych, ani środków wczesnoporonnych. Antykoncepcję przepisywałem, bo to „medycyna XXI wieku”. Ale przez światło, które przyszło, nabrałem przekonania, że nie zrobię już niczego, co by zaszkodziło najmniejszemu człowiekowi.


„Człowiekowi” – mówi Pan. Wcześniej był tylko „zarodek”?


W tym tkwi sedno, w nazewnictwie. Lekarz wchodzi w rutynę. Bardziej koncentruje się na ludziach, którzy wchodzą do gabinetu, niż na tych, których widzi pod mikroskopem. 


Zapytałam kiedyś w klinice in vitro panią embriolog, „co” nosi w brzuchu. Była w ciąży i wykonywała zapłodnienia in vitro dla innych. Mówiła o zarodkach i ich hodowli. Nie użyła słowa „dziecko”. Odpowiedziała mi: „Dziecko będzie, jak się urodzi”.


No, takie jest myślenie w klinikach in vitro. To nieuświadomiony mechanizm obronny. 


Czyli tylko oczami wiary można zobaczyć prawdę o in vitro?


Tylko przez spotkanie z Bogiem. Żywym Bogiem. On wtedy zaczyna zdejmować człowiekowi zasłonę. I pokazuje, w którym momencie co się dzieje. Od wyboru komórek do zapłodnienia. Patrzyłem na ludzi, którzy mieli świetne wyniki badań, a byli po piątym i dwudziestym in vitro. I żadnych skutków. Czemu? Zobaczyłem nagle, że to nie zależy od człowieka, od naszych starań.


Przecież w programie in vitro to człowiek wybiera plemnik i komórkę jajową. Zwolennicy dodają, że gdyby Bóg nie pozwalał na in vitro, te połączone komórki nie dałyby życia.


Bóg jest wierny Swojemu słowu. Jeśli plemnik łączy się z komórką, nawet pod mikroskopem, to pojawia się życie. Taki mechanizm zaprogramował Stwórca. Ale jeśli zaczynamy robić to naszymi rękami, to Go, przepraszam za słowo – gwałcimy. Bóg w swojej miłości dał nam też wolność i szanuje nasze decyzje.


Nie miał Pan wcześniej tej świadomości?


Skąd! Powtórzę, tylko oczami wiary można to zobaczyć. I cały szpaler dramatów w programie in vitro.


Jakich?


Mrożenie człowieka. To jest proces fizyczny i on niszczy istotę ludzką. Nasze ciało składa się w 70 procentach z wody. A poczęty ludzki zarodek ma tej wody ponad 90 proc. Wielokrotnie widziałem zarodki po rozmrożeniu. Nie były w stanie podjąć dalszego życia, widziałem, jak umierały. Bo zostały poddane brutalnej ingerencji człowieka. Lekarze mówią, że mają świetne metody mrożenia i rozmrażania, czyli kriokonserwacji. No przecież jeśli w ciągu sekundy zanurza się ludzki zarodek w minus 196 stopniach, to czy to może być dobre?! 


Tylko że nie trzeba być oświeconym, żeby to rozumieć. 


W zasadzie tak. Jest tylko kłopot: ludzie przychodzą do kliniki in vitro z pomysłem: my chcemy być w ciąży. Tylko co dalej? Nie myślą, z czym to się wiąże. 


Mają przed sobą lekarza, który powinien im to powiedzieć.


Mówi, może nie tak obrazowo. 


A na przykład o ryzyku zabicia dziecka w czasie transferu do organizmu matki też mówi?


To jest odległy etap od wejścia do kliniki. Dzisiaj widzę to inaczej. Widzę, jak bardzo lekarz stoi na krawędzi, kiedy podaje „wyhodowany” zarodek do jamy macicy kobiety. Robi się to specjalnym cewnikiem. I bywa, że zarodek przykleja się do końcówki cewnika, którym lekarz musi dotrzeć głęboko do macicy. I albo z tym cewnikiem wyjmuje się go na zewnątrz, albo znajduje się go później gdzieś w szyjce macicy lub w pochwie. 


Martwego.


Martwego. 

Miał Pan przypadki nieudanych transferów?


Miałem, i to niejeden.


I jak reagowały pacjentki, matki?


„Próbujemy dalej, następny”. Był też płacz.


Czyli świadomość, że straciła dziecko, w tym momencie też była?


Różnie. Choć nikt nie używa takiego języka, który obrazowo uświadamiałby, że chodzi nam tu o dzieci. Nikomu nie zależy na sentymentalizmie w gabinetach, bo byłoby wtedy bardzo ciężko. Byłem świadkiem sytuacji, kiedy proponowało się pacjentce ponowne stymulacje jajeczkowania, mimo że z pierwszej stymulacji otrzymano kilka zarodków i poddano je kriokonserwacji. Stwierdzaliśmy, że skoro nie dochodzi do ciąży u tej pary, to oznacza, że seria zarodków, które już wyhodowaliśmy, jest słaba. Co więc robimy? Nowe. A co z tymi, które już są? Dzisiaj dopiero męczy mnie to pytanie. W naszej kulturze istnieje model dwa plus jeden lub dwa, najwyżej trzy. A pary zgłaszające się do klinik in vitro muszą zgodzić się na poczęcie przynajmniej sześciorga dzieci. Pięcioro mrożą. Często, gdy pojawi się ciąża z jednego zarodka, nie wracają po resztę. 


Jak to?


Tak to. Samo życie. Zdarza się, że ludzie się rozwodzą w trakcie procedury. I wtedy jest „kaszanka”. Bo np. ojciec musi wyrazić zgodę, żeby matka przyjęła kolejny zarodek albo żeby go oddała do ado
pcji. Tragedie ludzkie są ogromne. Bo największym problemem jest to, czego nie widzimy. A nie widzimy w budynku kliniki np., że w procedurze in vitro ryzyko wad wrodzonych jest większe o 20 procent. Światowa organizacja ESHRE, która zbiera dane o in vitro z całego świata, podaje, że u kobiet po in vitro czterokrotnie większe niż po naturalnym zapłodnieniu jest wewnątrzmaciczne obumieranie płodów, dwa razy większa śmiertelność noworodków, zwiększone ryzyko wcześniactwa, większe ryzyko mózgowego porażenia u dzieci, dwukrotnie większe ryzyko niskiej masy urodzeniowej. I dużo poronień ciąży. 


Organizm sam pozbywa się słabszych istnień?


I to jest dowód na to, że w procedurze in vitro „produkujemy” często wadliwe zarodki. Nawet nieprawidłowe jaja i plemniki mogą brać udział w zapłodnieniu. I choć sygnał, który sobie przekazują, powoduje, że zaczyna się życie, to pod kątem morfologii powstały zarodek do życia się nie nadaje. 


Ponoć można już zbadać zarodki wcześniej i tym samym nie podać ich kobiecie. 


Nazywa się to przedimplantacyjnym badaniem zarodka. Sprawdza się, mówiąc wprost, jakość zarodka. Czyli wyciąga z gotowej ludzkiej istoty komórkę, bada jej genom i ocenia, czy się nadaje, czy nie…


Mam jednoznaczne skojarzenie.


Czysta selekcja ludzi. W USA tak się wręcz kliniki reklamują: zrobimy ci dziewczynki o złotych loczkach i niebieskich oczach. Nikt nie widzi, co kryje się w podtekście. W ogóle już samo nastawienie, że chcemy tylko chłopczyka czy dziewczynkę, woła o pomstę do nieba! Kiedyś dziecko traktowane było jako dar. Teraz zbliżamy się do granicy, gdy staje się „przedmiotem” konkretnych oczekiwań rodziców.


Wielu twierdzi, że to postęp medycyny.


Niewątpliwy. Ale nie człowieka. Tu jest cała masa urągających godności człowieka procedur. I mechanizmów, które je generują. Weźmy na przykład niewinny zabieg stymulacji jajników na samym początku procedury. Wiadomo, że podaje się kobiecie takie ilości hormonów, by uzyskać nie jedną – jak to jest w naturze – komórkę jajową, ale co najmniej kilka lub kilkanaście. Jak już wyprodukujemy te komórki, pobierzemy je, to niestety nie wyczyścimy organizmu z podanej mu bomby hormonalnej. Hormony ciągle pobudzają puste, pozbawione już komórek jajowych pęcherzyki. Powoduje to zaburzenia w gospodarce wodnej, białkowej organizmu, czyli powikłania zwane zespołem hiperstymulacji. Co w skrajnych przypadkach prowadzi nawet do ryzyka śmierci. Ale zauważono, że kiedy kobieta poroni ciążę, jej stan szybko wraca do normy. Rozumie pani, co chcę powiedzieć?


Proponuje się aborcję? 


Bingo! Po latach starań, po wydaniu ogromnych pieniędzy, kiedy już kobieta jest po teście ciążowym, jest euforia. A tu nagle lekarz przychodzi i mówi: musimy zrobić aborcję, aby ratować pani życie. Musimy zabić pani dziecko. 


Dużo jest takich przypadków?


Dwa procent. O dwa za dużo. Ale to nie koniec. Kolejne dramaty dzieją się przy ciążach mnogich.


Mamy akurat wysyp bliźniaków w Polsce.


To jest ewidentny efekt wspomaganego rozrodu. Ale są ciąże trojacze i czworacze. One muszą się zakończyć w 32., 33. tygodniu ciąży, czyli o osiem tygodni wcześniej niż zwykle. Przy czworaczkach ciążę trzeba rozwiązać do 27. tygodnia. Mamy więc problem wcześniactwa. Neonatologia radzi sobie już z tym dobrze, ale mimo to dziecko rozwija się poza naturalnym środowiskiem, w inkubatorach itd. Ale żeby nie było tak miło, to i tutaj „poradzono” sobie z problemem.


Aż boję się zapytać jak...


Redukujemy ciążę czworaczą do pojedynczej.


Czyli…


Zabijamy troje poczętych dzieci. Już zagnieżdżonych u mamy w brzuchu.


Jak się to robi?


Wstrzykuje się im truciznę. Jednemu po drugim, pod kontrolą USG. Wprowadza się odpowiednie narzędzie ze strzykawką. To się nazywa selektywna terminacja. W Auschwitz to robiono.


Oberwiemy za takie porównania. 


Taka jest prawda, to jest eugenika.


Zna Pan takie przypadki?


Inaczej bym nie opowiadał. Miałem pacjentkę, u której poczęło się pięcioro dzieci. Czwórce podano „leki”, a piąte w tym środowisku śmierci nie wytrzymało i też zmarło. Dramat był nie do opisania. 


Panie doktorze, proszę wybaczyć, ale duży ciężar odpowiedzialności przypada tutaj na lekarza. Jak ktoś z dyplomem medycyny może wykonywać taką pracę?! 


Miejmy świadomość, że ludzie zrobią wszystko, co powie im lekarz. Bo to jest kwestia autorytetu. Wielokrotnie siedzieli przede mną ludzie, którzy mówili z rozdartym sercem, że wiara im nie pozwala na in vitro, ale ich biologiczna potrzeba bycia rodzicami jest tak silna, że muszą. Dzisiaj, po nawróceniu, uważam, że takim ludziom trzeba krok po kroku pokazać, używając prawdziwych nazw i mówiąc o ryzyku, całą procedurę. A oni niech wtedy podejmą decyzję w swoim sumieniu. 


Dajmy na to, że odstąpią. Że ktoś ich nakłoni na naprotechnologię. A co jeśli nawet to nie pomoże?


Sami z żoną otarliśmy się o in vitro bez powodzenia. Z autopsji wiem, co przechodzi para w trakcie całej procedury, jakie skrajne emocje temu towarzyszą i jak to wszystko wpływa na relacje w związku. Był to dla nas bardzo trudny czas. Poszedłem do kościoła. Zapytałem: „Boże, co mam zrobić?”. I usłyszałem w liturgii: „Jeśli ktoś przyjmie jedno z tych dzieci moich, mnie przyjmie”… 


Tylko osobom niewierzącym Pan tego nie wytłumaczy. 


Dlatego cała odpowiedzialność w nas, w Kościele, by pomóc ludziom spotkać Boga. Bo gdyby Pan Bóg nie włożył w moje serce tego światła, gdybym Go nie spotkał jako Osoby, nie przejrzałbym. 


Rozumiem to. Ale jako żona lekarza nie mogę sobie nadal wytłumaczyć jednej rzeczy: zawód lekarza to nie jest zwykły zawód. Wiąże się z pomocą innym, a nie szkodzeniem. A w klinikach in vitro robi się to bezpardonowo. Jak to możliwe, że przysięga Hipokratesa nie jest tu żadnym hamulcem!?


To przystaje do naszych czasów. Chcemy mieć wszystko od razu, mamy pieniądze, więc możemy wszystko kupić. Mało tego, mamy pełnię władzy nad innymi – bo w laboratorium możemy zrobić wszystko z bezbronnym ludzkim istnieniem. I uważamy, że takie mamy prawo. Nie wszyscy kierują się złymi intencjami. Część z osób, tak jak ja kiedyś, jest przekonanych, że robi coś dobrego. Raz jeszcze powiem: tylko spotkanie z żywym Bogiem może człowieka wyciągnąć z takiego schematu myślenia. Dopiero po nim dotarło do mnie z mocą: „będziesz kochał Pana Boga swego całym swoim sercem”, a „bliźniego swego jak siebie samego”. Bóg przywrócił mi wzrok i zobaczyłem w zarodkach w laboratorium moich bliźnich. Najbardziej bezbronnych.

TAGI: