Cele otwarte dla wszystkich

ks. Roman Tomaszczuk

publikacja 21.05.2016 06:00

Ci z internatu mają coś więcej niż tylko licealną wiedzę – mają doświadczenie samodzielności i odpowiedzialności, a to dobry fundament dla dorosłego życia.

	Kasia z plakatem „Księgi henrykowskiej”, w której zapisano pierwsze zdanie w języku polskim. ks. Roman Tomaszczuk Kasia z plakatem „Księgi henrykowskiej”, w której zapisano pierwsze zdanie w języku polskim.

Gdy w roku 2002 ogłoszono pierwszy nabór do Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego w Henrykowie, z podaniami stawili się tylko chłopcy, bo inaczej być nie mogło. Trzynaście lat potem uroczyście otwarto drugi internat – dla dziewcząt.

Z męskiego – koedukacyjne

Taka zmiana charakteru szkoły to nie tylko kwestia rekrutacji, ale też nawiązanie do pracy, jaką wykonał dla Kościoła i Polski patron szkoły, bł. Edmund Bojanowski. Człowiek XIX stulecia, który pozostając świeckim, założył Zgromadzenie Sióstr Służebniczek Maryi. W swojej pracy koncentrował się na typowych problemach wsi i miasteczek rozbiorowej Polski. Zakładał więc ochronki, sierocińce, apteki dla biednych, wypożyczalnie książek i czytelnie. Zgłaszające się do niego dziewczęta przygotowywał do pracy w swoich placówkach.

Tak powstało zgromadzenie służebniczek. – Kiedy słuchałem opowieści mojego kuzyna, który chodził do liceum wcześniej, dziewcząt w szkole jeszcze nie było – mówi Kacper Krzebit, 18-latek z Nowej Rudy. – Przez lata była to placówka męska, ale teraz w tych celach zamieszkały dziewczęta – opowiada, nawiązując do historii pocysterskiego klasztoru.

Kacper cieszy się z towarzystwa dziewczyn. Klasztor w Henrykowie, perła baroku na Dolnym Śląsku, podobnie jak inne obiekty pocysterskie może imponować swoim pięknem. Kiedyś tętniąca życiem mniszym, dzisiaj cieszy energią nastolatków. – Gdy podczas dni otwartych z rodzicami spacerowaliśmy tymi korytarzami, gdy słuchaliśmy przewodnika opowiadającego o tajemnicach tego miejsca i jego złożonej historii, mieliśmy coraz wyraźniejsze przekonanie, że w tych murach spotka mnie dobro – mówi Marta Kozieł, 16-latka z Jaworzyny Śląskiej. – A mnie nie chodzi o mury, tylko o porządek, poranne zaprawy, apele i wojskowy dryl – wtrąca Katarzyna Białokryty z Ząbkowic Śląskich, rówieśniczka Marty.

Kacper chciał być wojskowym

Najpierw jak każdy chłopiec: karabin z plastiku i strzelanka na podwórku, nieśmiertelni „Czterej pancerni i pies” i jeszcze trochę militarnych gierek w komputerze. Potem myślał o tym coraz dojrzalej. – Wiem, że po tej szkole mam łatwiejszy start i lepszą pozycję rekrutacyjną do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu – opowiada.

– Zależy mi na tym, bo to moja przyszłość. Cieszy mnie, że profil wojskowy ma w tej szkole taki wysoki poziom i faktycznie, a nie tylko z nazwy, mamy do czynienia z wojskowym klimatem. Dba o to ppłk Krzysztof Dudek – dorzuca, a potem recytuje listę „militarnych” punktów programu: przysposobienie wojskowe (przedmiot), zajęcia z „Regulaminu służb zbrojnych RP”, ćwiczenia z musztry pojedynczego żołnierza i musztry grupowej, wyjazdy z komandosami oraz zajęcia z taktyki (teoretyczne i paintball).

– Można się rozsmakować w tych sprawach, można się z nimi realnie zmierzyć, poczuć siłę i żołnierskiego ducha, a dzięki temu naprawdę zweryfikować swoje wyobrażenia o wojsku – zaznacza. – Bo nawet jak się naczytasz, naoglądasz, to nie to samo, gdy zaczniesz ćwiczyć, tropić i strzelać. Kacper mieszka w internacie. – Tu także mamy klimat koszarowy – mówi. – Apel sprawdzający stan osobowy rozpoczyna i kończy każdy dzień nauki. Wieczorem, po apelu, zostaje już tylko wieczorna toaleta i nocny spoczynek – tłumaczy. Chętnie rozwija wątek pasji, którą chłopcy i dziewczyny z klas wojskowych dzielą się w internacie i w szkole.

– Dobrze się rozumiemy, a dziewczyny mogą się sprawdzić. Gdy ja tu przyszedłem, na profilu wojskowym było tylko pięć dziewcząt, teraz jest ich naprawdę dużo – zaznacza. Szkoła jest koedukacyjna, internat – nie. Dziewczęta i chłopcy mieszkają w różnych miejscach.

Kasia woli mundur...

– Gdy do mojego gimnazjum przyjechała pani pedagog i ksiądz dyrektor, żeby zachęcić do wyboru tego liceum, pomyślałam: a czemu by nie? – wspomina. – Przecież i tak chciałam iść do klasy wojskowej, ale w Świdnicy. Dziewczyna w wojsku: w mundurze, z karabinem na strzelnicy, w błocie na poligonie, na placu manewrowym, zakurzona w okopie, czujna w koszarach, uzbrojona po zęby… – Z misją ratowania ojczyzny, Polaków i Polek, dzieci i starców. To o to chodzi. I jeśli trzeba będzie zabić – zabiję – deklaruje dziewczyna. Bo Kasia chce na linię frontu – w razie godziny „W”. Nie w dowództwie, na tyłach, ale na pierwszy ogień.

– Tak to dzisiaj widzę i nie kłóci mi się to z moją kobiecością. Owszem, my dajemy życie, a nie odbieramy, ale przecież też mamy tego życia bronić, nie tylko je urodzić. Wojsko mi to umożliwia, choć przyznaję – w szczególnych okolicznościach i w wyjątkowym wymiarze – mówi. Jest jedną z tych, które przyszły do liceum w Henrykowie, bo mundur dla nich jest ważniejszy od sukienki, a siła i opanowanie – od makijażu. – Nie jestem chłopczycą! – zapewnia. – Mam wiedzę mało popularną wśród kobiet, to fakt; jestem silna psychicznie i fizycznie, a będę jeszcze silniejsza. Jestem przekonana, że będę dobrym żołnierzem – ale to wszystko nie za cenę wyrzeczenia się kobiecości! – zastrzega.

Zmieniamy temat. Co robić na wsi po szkole? Kasia mieszka w internacie. – Że niby nudy? Też tak myślałam i wieś może kojarzyć się z wymarłą ulicą, pogaduchami na moście albo przystanku autobusowym czy chodzeniem spać równo z kurami, ale nie u nas! – zaznacza i wylicza zajęcia dodatkowe: w poniedziałek ma lekcje jazdy konnej, we środę SKS, w czwartek – strzelanie, a jeszcze trzeba gdzieś zmieścić wolontariat w Domu Opieki im. św. Jadwigi, ulokowanym tuż po sąsiedzku. – Bywa, że brakuje mi czasu, żeby się uczyć! – martwi się, a nie powinna, bo przecież w planie dnia internatu czas na naukę własną jest zagwarantowany. Codziennie dwie godziny.

…a Marta ratownictwo medyczne

– Miałam iść do klasy filmowej, do I LO w Świdnicy. Nawet się dostałam, ale potem postanowiłam zrobić coś nowego w życiu. Chciałam zaryzykować, sprawdzić się i usamodzielnić – mówi Marta. Bała się, nie ukrywa, bo przecież zawsze była z mamusią i tatusiem, a teraz jest sama. Oczywiście, co weekend jest w domu, ale starsi mówią, że z tego też się wyrasta. Samodzielność daje sporo frajdy i pozwala dojrzewać. Bo bez rodzicielskich podpórek szybko przekonasz się, że jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Czasami dosłownie. Nie ma zlituj! – Ale takie jest życie, prawda? – pyta retorycznie.

Wstają o 6.30, pięć minut później mają poranną zaprawę. Pół godziny później śniadanie. O 7.45 apel przed początkiem nauki. Lekcje trwają zasadniczo do 14.00. Po nich obiad, czas na rekreację i zajęcia dodatkowe. Od 17.00 do 19.00 trzeba się uczyć. Zachęca do tego nie tylko regulamin, ale też nauczyciel dyżurny, którego można poprosić o błyskawiczne korepetycje, podpowiedź, wytłumaczenie, powtórkę, sprawdzenie – z przedmiotu, którego uczy. Po kolacji do 20.30 porządki. Czystość w pokojach jest sprawdzana i oceniana. Na koniec miesiąca otrzymuje się ocenę całościową. Jeśli liczba punktów jest zaskakująco wysoka, można dostać zniżkę na opłatę za internat (420 zł miesięcznie). Jeśli wstydliwie niska – opłata wzrasta.

– Nie sądziłam, że mieszkanie z dala od domu może być takie ciekawe i rozwijające – mówi Marta. – Więzi, jakie się tworzą między nami, są absolutnie wyjątkowe. Czuję się jak w rodzinie, dobrze się rozumiemy, wspieramy, jesteśmy solidarni. W razie napięć czy konfliktów zawsze można liczyć na pomoc pani pedagog, ona jest dla nas jak internatowa mama – dorzuca. Trzeba kończyć. – Ale ja jeszcze nie opowiedziałam o moim profilu, ratownictwo medyczne! – protestuje Marta. Ustępuję. – Pierwsza pomoc, ćwiczenia z technik ratowniczych, nauka pływania, obozy szkoleniowe, wspinaczka, narty – wylicza na jednym oddechu. – Gdzie bym to wszystko miała, gdyby nie szkoła w Henrykowie? – pytanie na szczęście jest znowu retoryczne.