Dom niezwykły

Anna Kwaśnicka

publikacja 09.06.2016 06:00

Teresa i Kazimierz Jednorogowie od ćwierć wieku życie oddają niepełnosprawnym i ich rodzinom.

Państwo Jednorogowie wytrwałą pracą przekuli empatię wobec potrzebujących w konkretne placówki wspierające 1000 rodzin. Anna Kwaśnicka Państwo Jednorogowie wytrwałą pracą przekuli empatię wobec potrzebujących w konkretne placówki wspierające 1000 rodzin.

Są doskonale rozpoznawani w Opolu i w całym województwie, ale są też znani rodzinom osób niepełnosprawnych z dalszych zakątków naszego kraju. To ludzie skromni, pogodni, ale przede wszystkim w pełni oddani dziełu, które rozpoczęli 25 lat temu – Fundacji „Dom Rodzinnej Rehabilitacji Dzieci z Porażeniem Mózgowym”. To w tę organizację wkładają swój czas, umiejętności i siły, ale przede wszystkim serce.

Oboje są nauczycielami, jednak dziś pracują już tylko na rzecz fundacji, która w Opolu prowadzi Zakład Aktywności Zawodowej, Warsztat Terapii Zajęciowej, Środowiskowy Dom Samopomocy, Niepubliczny Zespół Opieki Zdrowotnej, Ośrodek Wczesnej Interwencji, a także galerię Biały Kruk. Wokół siebie skupili wielu oddanych ludzi – specjalistów w swoim fachu, którzy te wszystkie placówki codzienną pracą przemieniają w miejsca, gdzie od rana do wieczora opieką otaczani są niepełnosprawni. Z pomocy fundacji korzysta tysiąc rodzin, w których żyje przynajmniej jedna osoba niepełnosprawna.

Współczucie nie wystarczy

Teresa i Kazimierz Jednorogowie małżeństwem są od 43 lat. Wychowali dwoje dzieci. Zdrowych dzieci, dlatego nieraz spotykają się ze zdziwieniem, dlaczego chcieli wziąć na siebie tak wielką odpowiedzialność. Ale oni doskonale wiedzą, że rodzicom dzieci niepełnosprawnych umysłowo czy też fizycznie, którzy całą swoją uwagę skupiają na potrzebach chorych pociech, trudno byłoby zająć się prowadzeniem organizacji pozarządowej.

Jednorogowie przez lata stali się bliscy setkom niepełnosprawnych dzieci i dorosłych oraz ich rodzin. A wszystko zaczęło się w czasie wakacji w 1989 r., kiedy Teresa pomagała na turnusie rehabilitacyjnym prowadzonym w Kadłubie k. Strzelec Opolskich. Wówczas duchem tego miejsca była śp. siostra Zofia Moroz, franciszkanka misjonarka Maryi, która niepełnosprawnych intelektualnie chłopców dosłownie powyciągała z łóżek, stwarzając im warunki do rozwoju.

– W Kadłubie poznałam państwa Łukaszewskich z Wrocławia, którzy rehabilitowali Tomka nieznaną wówczas w Polsce metodą Domana. Ale też spotkałam w jednym miejscu wiele niepełnosprawnych dzieci, które do Kadłuba przyjechały z Gliwic – wspomina Teresa Jednoróg. Opowiada, że tam napatrzyła się na trudności, z jakimi się borykają, wiele godzin przegadała z s. Zofią, ale też niemało płakała. A 15 sierpnia, w uroczystość Wniebowzięcia NMP, kiedy była w tzw. sali „marmurowej”, spełniającej w Kadłubie rolę również kaplicy, przyszła jej myśl, by i w Opolu odszukać niepełnosprawne dzieci i coś dla nich zrobić.

– Wydawało mi się, że tych dzieci znajdzie się około 20, że wystarczy nam jedna sala, w której będziemy się spotykać – przyznaje. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. – Żona po powrocie powiedziała mi, że chce pomagać chorym dzieciom. Zgodziłem się bez zastrzeżeń. Zaczęliśmy od szukania rodzin. Najpierw były ogłoszenia w opolskich kościołach, później uczestniczyliśmy w spotkaniach w Winowie, organizowanych przez ks. Marcina Ogioldę. Byliśmy słuchaczami i obserwatorami. Staraliśmy się powoli zdobyć zaufanie rodzin niepełnosprawnych dzieci – opowiada Kazimierz Jednoróg.

To ich misja

Za pierwszy cel postawili sobie spopularyzowanie filadelfijskiej metody Domana, opartej na tzw. patterningach, które usprawniają funkcje życiowe osób z uszkodzeniami mózgu, przygotowują je do chodzenia. To tej niezwykle czasochłonnej metodzie oddali pierwsze lata swojej działalności.

Jako że nie są lekarzami, początkowo trudno było im zdobyć zaufanie urzędników. Powołanie fundacji było konsekwencją sytuacji prawnej i społecznej, w której się znaleźli. Chcąc wynająć od miasta budynek przy ul. Szymanowskiego, gdzie mogliby stworzyć miejsce dla niepełnosprawnych, musieli założyć organizację pozarządową. Zdecydowali się włożyć swoje pieniądze i powołać fundację, która zarejestrowana została 6 maja 1991 r. Gdy ich działalność zyskała ramy prawne, organizowali konsultacje lekarskie, szkolenia dla rodziców, rozprowadzali literaturę. Gdy w 1993 r. założyli Warsztaty Terapii Zajęciowej, zatrudnili pierwszych pracowników i działali już od rana do wieczora. – Skrzydeł do dalszej pracy dodawały nam reakcje rodziców, którzy ze wzruszeniem oglądali pierwsze prace wykonane przez ich dzieci – podkreśla Teresa.

Fundacja rozwijała się, stawała się coraz bardziej profesjonalna, również dzięki pomocy z Niemiec. Kryzys przyszedł wraz z wielką wodą. Gdy w lipcu 1997 r. Opolszczyznę nawiedziła powódź, stracili wszystko, co dotąd w fundacji wypracowali. Ale nie poddali się. Zaczęli od początku, a na czas odbudowy zalanej siedziby, dzięki ks. Pawłowi Stobrawie, znaleźli przyjazny kąt w salkach parafialnych przy kościele Świętych Piotra i Pawła w Opolu. Wkrótce przy ul. Szymanowskiego powstał Niepubliczny Zespół Opieki Zdrowotnej, a w nim nawet gabinet dentystyczny.

– Już kiedy byłam w Kadłubie, przerażało mnie to, że niepełnosprawnym nie leczy się zębów, ale je wyrywa. Nie mogłam się z tym pogodzić, dlatego u nas jest profesjonalny sprzęt, by zęby leczyć – tłumaczy Teresa.

Działają mimo przeciwności

Powódź to niejedyne wyzwanie, z jakim przyszło się im zmierzyć. Z wielkimi trudnościami, ale też dzięki pomocy opolskich mediów i ludzi dobrej woli przy ul. Mielęckiego otworzyli Zakład Aktywności Zawodowej i uratowali fundację przed zapaścią finansową. Problemy nawarstwiły się przez szybę windy, która stłukła się przy montażu. Brak sprawnej windy spowodował cofnięcie pozwolenia na prowadzenie ZAZ-u, a także konieczność zwrócenia otrzymanej dotacji. Z kolei przy budowie Ośrodka Wczesnej Interwencji, dostosowanego do potrzeb najmniejszych pacjentów, zmuszeni zostali do zaciągnięcia w banku ponadmilionowego kredytu.

– Nie udało nam się zyskać poparcia władz, mimo że budynek, który wybudowaliśmy, jest własnością miasta, przekazaną nam w użytkowanie tylko do czasu istnienia fundacji – wyjaśnia Kazimierz. Niełatwo było też w połowie 2013 r., gdy NFZ obniżył stawki za świadczenia rehabilitacyjne. – Obserwowałam wówczas dzieci przychodzące na rehabilitację i odliczałam, że co czwarte musimy wyrzucić. Nie mogłam tego zrobić. Zdecydowałam, że pociągniemy to dalej. Tak to chyba jest, że nasza fundacja wariatami stoi – uśmiecha się Teresa. Ale już całkiem poważnie dodaje, że ze względu na nadwykonania, za które NFZ nie płacił, ich wypłacalność z miesiąca na miesiąc topniała. Uratował ich I Bal Charytatywny, z którego dochód pozwolił im pokryć koszty miesięcznych świadczeń ZUS, a także pozytywnie rozpatrzona prośba o pomoc, z którą do ECO zwrócili się pracownicy fundacji.

Niezrealizowane marzenia

– Od początku podążaliśmy za oczekiwaniami niepełnosprawnych i ich rodzin, a działania, które podjęliśmy, stały się naszą odpowiedzią na ich konkretne potrzeby i pragnienia. To nie było nasze widzimisię, żeby otwierać kolejne placówki – podkreśla Teresa. Ale dodaje, że nie chcą z mężem opowiadać tylko o tym, co udało im się osiągnąć. – Mamy też porażki i niezrealizowane marzenia – przyznają. Jednym z nich jest utworzenie spółdzielni socjalnej z mieszkaniami dla niepełnosprawnych.

– Rodzice niepełnosprawnych dorosłych stawiają sobie pytanie: „Co będzie z moim dzieckiem, kiedy umrę?”. Nasi podopieczni mają terapię, mają pracę. Idąc krok dalej, staraliśmy się też o uruchomienie mieszkań chronionych, czyli domu dla tych, których bliscy odeszli. W takich sytuacjach życiowych to my stajemy się osobami, które muszą odstawić naszych podopiecznych do DPS-ów... A potem obserwujemy, jak w tych placówkach jest im trudno się odnaleźć. To dlatego, że przez wiele lat prowadzili aktywne życie, mieli wielu znajomych, byli motywowani do rozwoju, a gdy tego wszystkiego brakuje, dochodzi do depresji. Nasza praca idzie wniwecz – ubolewają.

Wiedzą, że tego zadania już się nie podejmą, bo fundacja jest zadłużona. Do 2023 r. będą spłacali kredyt, który zaciągnęli na budowę Ośrodka Wczesnej Interwencji. Miesięczna rata to 17 tys. zł, co jest sporym obciążeniem dla budżetu fundacji. Kazimierz dodaje, że bolączką jest dla niego trudność w zachęceniu firm do społecznej odpowiedzialności biznesu. – Nie chodzi o wielkie darowizny, ale nawet o małe, tyle że regularnie przekazywane nam kwoty. Wtedy organizacja mogłaby płynnie funkcjonować – wyjaśnia. Mówi też wprost, że szuka następcy. – Wiele myślimy o tym, co będzie dalej. Nie wiemy, na ile jeszcze starczy nam sił – mówi.

To nie frazes, że Jednorogowie zmieniają świat na lepsze. Jednak, jak sami podkreślają, działają dla ludzi, ale też dzięki ludziom. – To, co fundacja przez ćwierć wieku osiągnęła, jest ogromną zasługą naszej kadry. My tym wszystkim kierujemy, ale to oni grają pierwsze skrzypce, oddając się niepełnosprawnym całymi sercami i umysłami. To łącznie 98 pomocników, którzy utożsamiają się z naszą organizacją, często wciągają do wolontariatu swoje dzieci – podkreśla Teresa. Fundacja to po prostu dom, taki całkiem niezwykły dom, którego częścią czują się i jej pracownicy, i podopieczni.