Łzy Agnieszki

Agata Puścikowska

publikacja 08.09.2016 06:00

Gdy serce przestaje na chwilę bić, nie oznacza to, że miłość się wypala. Wręcz przeciwnie. Czasem wzrasta i wzrasta. Mimo łez…

Dochód ze sprzedaży takich aniołków zasila konto fundacji „Forani”, która pomaga ofiarom różnych wypadków. Jakub Szymczuk /foto gość Dochód ze sprzedaży takich aniołków zasila konto fundacji „Forani”, która pomaga ofiarom różnych wypadków.

Maks ma 11 lat, Olcia – 10. Lubią bawić się z ojcem piłką. Albo gadać do niego o wszystkim. Przyprowadzają kolegów. Umieją też zadbać o higienę ojca, ugotować obiad. I tulą mamę Agnieszkę. Szczególnie gdy do domu rodziny Połciów wkrada się czasem smutek…

Remoncik

Dziś jeszcze dzieci nie ma. Przebywają na obozie tanecznym – żeby się trochę oderwać i odpocząć. Przez ten czas mama Agnieszka i jej przyjaciółka Iwona Lis oraz gromada przyjaciół zajęli się remontem mieszkania. Ściany pomalować, meble wymienić w dziecięcym pokoju, lampy, drzwi – bo stare były jak świat. Po wielu dniach intensywnej pracy pozostało już tylko szafę ogarnąć: zdemontować, zapakować do windy, przewieźć na warszawską Ochotę i z powrotem tutaj zamontować. Tyle że wiadomo: na piąte piętro wielka szafa pojedzie windą. Potem z piątego na szóste trzeba będzie szafę wnieść. To wnoszenie i znoszenie jest zresztą zmorą Agnieszki. Przecież męża, Kuby, nie daje rady już znosić… – Dzieci nie wiedzą, że tyle się w mieszkaniu zmieniło. Jak zobaczą własny pokój, to chyba padną ze szczęścia. Żeby mi zawału nie dostały – śmieje się pani Agnieszka. Choć dwie łzy, takie łzy wdzięczności, niepostrzeżenie ociera z policzka.

– Przed remontem to było mieszkanie od lat bardzo zaniedbane. Ja sama nie mogę uwierzyć, że idę po przedpokoju i nie obijam się o wiszące wszędzie ubrania. To wszystko dzięki Iwonce! – pokazuje palcem kąt stołu, przy którym siedzi przyjaciółka. Iwona Lis, czyli twórczyni Fundacji „Forani”, od lat pomaga ofiarom (przeróżnych) wypadków. O Agnieszce i jej mężu dowiedziała się przypadkiem rok temu.

Agnieszka i Kuba poznali się kilkanaście lat temu. Ona kucharka, on kucharz. Ona była jego szefową, a Kuba… średnio ją najpierw cenił. – A jak to się później stało, że zaiskrzyło, to ja nie wiem do dziś – pani Agnieszka snuje miłosne wspomnienia. Pobrali się, urodził się Maks, później Olcia. Rodzinne szczęście. Kuba, zdolny i pracowity, lepszą pracę dostał w modnej i eleganckiej restauracji. Ale wtedy pojawił się pierwszy schodek. Czy raczej dysk. – Wypadł mi nagle i tutaj – pani Agnieszka pokazuje okolice dolnego kręgosłupa – zerwały mi się całkowicie nerwy. Leżałam jak kłoda wiele miesięcy, leczyli mnie, jak potrafili. Mąż musiał wziąć opiekuńcze zwolnienie. Bo ja niepełnosprawna, a dwoje maleńkich dzieci w domu. On dom ogarniał, za mnie wszystko robił, do toalety nosił. Czy już jest ze mną dobrze? Po latach leczenia i rehabilitacji jako tako, choć bywa ciężko… Szczególnie gdy muszę się nachylać nad Kubą – mówi Agnieszka, jednak szybko dodaje: – Ale, ale! Żeby nie było – Kuba również się mną opiekuje. Nawet teraz!

Serce Kuby

Kuba ponoć nigdy w życiu krzywdy nikomu nie zrobił. Cud-miód facet i mąż. Tamtego dnia nie zapowiadało się nic szczególnego. Tyle że dzień wcześniej Agnieszka dostała od Kuby prezent: rower. Po co jej ten rower? Sama do dziś nie wie…

– Kuba wyjechał do pracy moim różowym rowerem po zaległe pieniądze. Miał być z powrotem o trzynastej. Dzieci się denerwowały, bo nie wracał, a  umówili się na basen. Były jego imieniny. Dzwoniłam do niego, dzwoniłam. Coraz bardziej zaniepokojona i przerażona. W końcu dodzwoniłam się: do szpitala… – kolejne dwie łzy spływają na policzku Agnieszki. Tym razem to łzy bólu. – 6 sierpnia 2012 roku świat mi się zatrzymał. Choć pędzi do przodu w innym rytmie…

To było… zatrzymanie akcji serca. Ukryta wada serca 32-letniego Kuby, (niby) okazu zdrowia, chłopa jak dąb, nagle objawiła się w całej okazałości. Gigantyczne niedotlenienie mózgu. Reanimowali go leżącego na warszawskiej ulicy przy różowym rowerze 50 minut. Nie dawali większych szans. Miał umrzeć lub być „roślinką”. Miesiące spędzone przez męża w szpitalu Agnieszka wspomina krótko: koszmar. – On w szpitalu, ja z dziećmi. Moja mama pomagała. Najpierw długo nie było żadnej sensownej diagnozy. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że to serce Kuby stanęło. Wprowadzali go w kolejne śpiączki farmakologiczne. Gdy go wybudzili, mój mąż był innym człowiekiem. Choć ja tego nie widziałam. I chyba nie widzę do dziś…

Rehabilitacja, kilka miesięcy po wypadku, nie dawała żadnych rezultatów. Kuba, pobudzony i w swoim świecie, nie współpracował. Agnieszka, między szpitalem, domem, pracą, dziećmi, musiała skorzystać z pomocy psychiatry. Leki chwilowo pomogły jej się pozbierać. – Odstawiłam je, gdy Kuba wrócił do domu. Wtedy byliśmy już razem, zaczęliśmy normalnie funkcjonować… Boże, jak to dobrze, że on żyje…

Dzieci tak się cieszyły, że tata już w domu… Mama Agnieszki pomagała. – Dzieliłyśmy się obowiązkami. Ja szłam do pracy, mama była w domu. Potem ja szybko wracałam, ona biegła do swojej. A wcześniej ugotowała, Kubusia przewinęła, posprzątała… Jaka to była cudowna kobieta!

Tamtego dnia jednak posprzeczały się rano, bo Agnieszka leciała do swojej roboty, ostrą zimą, a bez rajstop. Mama kazała jej, jak nastolatce, wrócić i cieplej się ubrać. Agnieszka, choć burcząc coś pod nosem, posłuchała. To była ich ostatnia rozmowa twarzą w twarz. – Potem mama zadzwoniła, że się jej w głowie zakręciło i zemdlała w łazience. Kazałam jej się położyć i czekać. Nie posłuchała. Bo „Kubusia trzeba przewinąć i obiad ugotować”. Mama wniosła Kubę na wózek i upadła. Udar. Miała 64 lata… I Agnieszka została bez pomocy.

Oddać Kubę?

Wtedy zaczęli przekonywać ludzie dobrzy, którzy wiedzą, co dla Agnieszki, Kuby i dzieci najlepsze: „Jemu trzeba ośrodka. Oddaj go, bo się wykończysz”. I takie tam. – Ja też, po zapoznaniu się z sytuacją rodziny, delikatnie spytałam, czy nie lepiej byłoby Kubie w specjalistycznym ośrodku. Agnieszka z mocą odpowiedziała mi: „Jakub się mną opiekował. To ja mam teraz go oddać? Nikt nie zapewni mu lepszych warunków niż my, w domu”. I widzę, że ma rację.

– Gdyby mi go zabrali, to byłaby prawdziwa tragedia – mówi Agnieszka. Wcale nie płacze. Oni sobie radzą. Pędu nadaje życiu codzienna krzątanina. Tu szkoła, tu przewinąć Kubę, tu obiad zrobić, tu przypilnować lekcji, tu posprzątać. A Kuba – wśród domowego zgiełku – jest stymulowany i naturalnie pobudzany do pokonywania tego jego mózgowego niedotlenienia. – Olcia każe ojcu rysować albo piłkę łapać. A uparta taka, że jej słucha jak najlepszego rehabilitanta. Maks w tym czasie obiera ziemniaki. A potem jemy. W końcu – aniołki robimy.

– Aniołki?

– Ano tak. Fundacja „Forani” przywozi takie malutkie, do zmontowania. I montujemy w wolnej chwili. Dzieciaki to uwielbiają. Uspokajają się i wyciszają. Anielska robota to anielska robota – mówi Agnieszka nieco angelologicznie, pokazując maleńkie aniołki przyczepione do bransoletki. Dochód ze sprzedaży zasila konto fundacji. Skromnie, bo skromnie, ale konkretnie. Dzięki aniołkom jest choćby ten remont.

Remont, na który złożyła się też praca wielu wolontariuszy, przyjaciół, no i sporo wyproszonych materiałów, mebelków, lamp od jednej z firm. Szkoda tylko, że jeszcze nie dało się wyprosić nowego łóżka elektrycznego dla Kuby. Bo tamto się zepsuło. Zresztą i tak było wypożyczone…

I trzeba jeszcze stanąć na głowie, żeby Kuby głowa mogła być regularnie przewietrzana. Na spacerach. Teraz, bez windy między piątym a szóstym piętrem, to niemożliwe. – Ja bym chciała brać go na spacery regularnie… On ma coś w tej głowie. Lekarze nie wiedzą dokładnie co. Ale przecież coraz bardziej się rozwija. Zaczyna coś kojarzyć, reagować. Mózg powoli się budzi. Przyjechał do domu jak wrzeszcząca roślinka. Teraz z miesiąca na miesiąc jest lepiej. Więc jak będzie mógł wychodzić na podwórko, to na pewno zacznie lepiej funkcjonować.

Ponosi ich…

W ciągu roku szkolnego dzieci do domu przyprowadzają koleżanki i kolegów. Jest radość i normalność. – Idziemy na zakupy. Kupujemy skromnie. Czasem tylko dzieci pytają: „Mamuniu, może nas dziś trochę ponieść?”. No to ponosi nas na chipsy czy słodki napój. Zwykle kupujemy najpotrzebniejsze rzeczy. Bo trzeba jakoś wiązać koniec z końcem…

– W tej rodzinie jest… czysta, prawdziwa miłość. Taka prosta, bez gadania – mówi Iwona Lis. – Dzieci są radosne, mimo tego, co je spotkało. Agnieszka cudownie je wychowała…

Czy dociera do dzieci, że tata może być już zawsze taki? Uśmiechnięty, leżący. Obecny i… nieobecny? – Chyba nie. Nie wiem, co będzie dalej. Czasem pytam, czasem się ciut buntuję. Ale... razem sobie poradzimy – Agnieszka mówi cicho, a ostatnie dwie łzy (lekkiego lęku o przyszłość) nieśmiało skrzą się w kącikach oczu. – Dużo rozmawiam z dziećmi. One wiedzą, że razem jesteśmy silni. I zrobimy wszystko, by tacie pomóc.

Kot Czesław wskoczył na łóżko Kuby. Zamachał ogonem. Kuba pozdrowił go po swojemu, zamachał rękami. Gdyby miał akurat kotleta w ręku, pewnie by się z kotem podzielił. Jak to zwykle robi.

– Ostatnio przeżyłam coś wspaniałego. Kuba głośno i wyraźnie nagle powiedział do mnie: „Agnieszka, kocham cię”. Pierwszy raz od wypadku.