Nie tańczę z pijanymi blondynkami

Marcin Kowalik

publikacja 04.10.2016 06:00

– Pierwszy dzień wyprawy nazwałem dniem próby. Jakby Bałtyk pytał mnie, czy jestem w stanie dopłynąć, czy wiem, gdzie jestem i co robię. Kiedy już ujrzałem latarnię morską na Bornholmie, zrobiło się nagle ciemno i wiatr zaczął mocniej wiać. Słyszałem jedynie przerażający szum zbliżającej się fali – mówi Kamil Sobol, który przepłynął kajakiem z Polski do Szwecji.

Kamil Sobol płynie  przez Bałtyk. Archiwum Kamila Sobola Kamil Sobol płynie przez Bałtyk.

Wyprawa „Łowicki Pielgrzym. Kajakiem przez Bałtyk w 1050. rocznicę chrztu Polski” zakończyła się pomyślnie pod koniec sierpnia. Po dopłynięciu do niewielkiego portu Simrishamn Kamila Sobola rozpierała duma, tak jak 10 lat temu, gdy opłynął kajakiem Półwysep Apeniński w hołdzie dla Jana Pawła II. Nie tylko ze względu na osiągnięcie celu, ale również dlatego, że jest Polakiem.

Morze się rozbujało

W odróżnieniu od poprzedniej wyprawy towarzyszyli mu znajomi i przyjaciele. Asekurowali kajakarza, płynąc w pobliżu jachtem, którego właścicielem i kapitanem jest Piotr Hapanowicz, Polak mieszkający w Szwecji. Po uroczystym pożegnaniu w Łowiczu, Kamil i załoga udali się do Szwecji samolotem. Stamtąd wyruszyli jachtem do Kołobrzegu. Dopiero tam łowicki pielgrzym przesiadł się do kajaka.

22 sierpnia wypłynął w stronę Bornholmu, duńskiej wyspy leżącej mniej więcej w połowie obranego szlaku, liczącego 100 mil morskich. – Byliśmy cały czas na bieżąco z prognozą pogody. Wiatr 5 m/s dawał szansę, żeby pierwszy etap z Kołobrzegu do Nexø na Bornholmie przepłynąć bez sytuacji ekstremalnych. Jednak Bałtyk pokazał mi, jak wcześniej wielu żeglarzom, że jest zmienny i nieprzewidywalny – opowiada kajakarz. Przez 20 godzin warunki były poprawne. Nie była to wymarzona flauta, czyli bezwietrzna pogoda. Idealny byłby wiatr maksymalnie do 2 m/s. Wiał z zachodu na lewą burtę. Kurs musiał być korygowany, bo fale na kajaku należy brać przeważnie od dzioba.

– Płynąłem spokojnie cały czas. Załoga była zawsze koło mnie. Wystarczyło zgłosić przez radio i mogłem liczyć na kawę czy herbatę oraz pożywienie. Musiałem uzupełniać kalorie – mówi K. Sobol. Wypłynął o 3.30, do Nexø dotarł o 6.30 następnego dnia. Wiosłował przez 27 godz. bez zmrużenia oka, o 3 więcej niż zakładano. Wszystko przez zmianę pogody w odległości 8 mil od brzegu. – Zrobiło się bardzo ciemno. Morze się rozbujało. Wiatr wzrósł do 12 m/s. Fale napędzały jedna drugą. Mnie ciężko było ocenić, jaką osiągały wysokość. Kapitan stwierdził, że 3 m. Znikałem załodze z pola widzenia, chowając się w dolinach fali. Przypuszczam, że mieli nie mniejszy stres, szukając mnie szperaczem [reflektorem – przyp. red.], czy wypłynę na kolejnej fali, czy ta fala mnie jednak zwyciężyła – mówi Kamil.

Kuszenie Bałtyku

Piotr Kowalski obserwował zmagania swojego przyjaciela z jachtu. – Dla wszystkich było zaskakujące, że ze spokojnego morza zrobiła się kipiel. Nawet o tym nie myśleliśmy, że stracimy Kamila z pola widzenia. Robiliśmy wszystko, żeby być w pobliżu. Chcieliśmy, żeby czuł, że ma w nas wsparcie psychiczne. Kapitan zastanawiał się, czy Kamil da radę płynąć dalej. Zapytaliśmy go o to przez radio – mówi P. Kowalski.

Kamil przyznał później, że był to najtrudniejszy dzień w jego życiu. – Przez te 3 godziny wiosłowania, jakie pozostały do brzegu, to była walka z morzem w zasadzie na wyostrzonym zmyśle słuchu. Nie za bardzo widziałem, kiedy te fale nadciągają i mogłem tylko wsłuchiwać się, jak syczały i załamywały się. Musiałem szybko wbijać się kajakiem na górę, żeby zjechać z tej fali, nie mogłem pozwolić, żeby w najwyższym punkcie załamała się, bo groziłoby to tym, że wzięłaby mnie w swoją tubę i wywróciła. Zaprocentowało doświadczenie z poprzedniej wyprawy. Nie da się jednak wyćwiczyć walki ze sztormem. Jedyne, co widziałem, to zarys fali, gdy była blisko.

Pierwszy dzień wyprawy nazwałem dniem próby. Jakby Bałtyk pytał mnie, czy jestem w stanie dopłynąć, czy wiem, gdzie jestem i co robię. Jakby kusił do tego, żebym się poddał. Mój zasób sił był już na bardzo niskim poziomie. Miałem jedzenie, jakieś batony, ale nie mogłem odłożyć wiosła, by po nie sięgnąć, bo gdybym je puścił choć na sekundę, to spowodowałoby, że byłbym zbijany z kursu. Fizycznie byłem wyczerpany, ale w głowie byłem mocny i zdeterminowany. Wiedziałem, że jeszcze trochę muszę przepłynąć, żeby schować się za wyspę. Ten dzień był najtrudniejszy w moim życiu, bo wiedziałem, że mogę je stracić. Widziałem, że jacht był niedaleko, ale myślę, że byłoby mnie trudno ściągać na pokład przy takiej fali. Mając kontakt przez radio z ludźmi, którzy mnie wspierali, czułem jednak komfort psychiczny – mówi K. Sobol.

W przełamaniu fizycznej niemocy pomogła modlitwa. – Odmawiałem „Ojcze nasz” i wiosłowałem. Wmawiałem sobie, że jeszcze nie mój czas, że muszę walczyć. Pojawiła się nawet złość, wyzywałem te fale od najgorszych. Zauważyli to na jachcie, mówili, że jakbym dostał dodatkowej energii. Udało się dopłynąć bliżej wyspy. Tam już wiatr zelżał. Adrenalina była tak duża, że nie chciało mi się spać. Cały byłem mokry. Fale przykryły mnie trzy razy. Woda dostała się do kajaka. Jeden dekiel porwał sobie Neptun na pamiątkę, chociaż był przywiązany grubą liną. Gdy dopłynęliśmy, okazało się, że za bardzo nie mogę odpocząć, bo przyjechała koleżanka Lisa z władzami Bornholmu – opowiada Kamil.

SMS od biskupa

Lisa to mistrzyni Europy i świata w taekwondo. Z Kamilem poznali się na zawodach. Dzięki uprawianiu tej sztuki walki, nawiązał również znajomość z P. Hapanowiczem. W drodze na Bornholm odbyło się inne sympatyczne spotkanie. Na kursie kajakarza pojawił się prom z Kołobrzegu. Trudno było go ominąć, więc tym razem większy ustąpił mniejszemu. Kapitan promu zatrzymał jednostkę. Przez radio poinformował, że wszyscy – załoga i pasażerowie – życzą powodzenia w wyprawie i robią w tej chwili... zdjęcia.

W Nexø K. Sobol z kajaka wyszedł o własnych siłach. Spał jednak tylko 4 godziny. Na dodatek odezwał się lewy bark. Ból był efektem starej kontuzji. Przed wyprawą o tym głośno nie mówiono, ale w przypadku niedyspozycji Kamila zastąpić go miał P. Kowalski, żeby cel wyprawy – uczczenie 1050. rocznicy chrztu Polski – został osiągnięty. Zmiana za wiosłem nie była jednak potrzebna.

– Sprawdziliśmy prognozę pogody. Okazało się, że jest w porządku. Wypłynąłem do Allinge, portu na północy Bornholmu. Nie wierzyłem wtedy, że płynę po morzu. Nie było żadnej fali, tylko mgła. Wyglądało to jak rozlane mleko. Nie było nic widać. Trzeba było płynąć, kierując się wskazaniami nawigacji. Cisza, spokój i regeneracja – mówi Kamil. Dotarcie do Allinge zajęło mu 8 godz. Z Łowicza dotarł esemes z gratulacjami. Bp Alojzy Orszulik, który patronował poprzedniej wyprawie K. Sobola, zapewnił, że nadal go wspiera w modlitwie.

Bezpieczna przystań

Przed kolejnym odcinkiem do Simrishamn ostrzegali Duńczycy. Ścierają się tam różne prądy morskie i wiatr. Nawet promy mają tam czasem problemy.

– Miałem wiatr w plecy, więc prędkość była bardzo dobra, ale musiałem być podwójnie skoncentrowany, żeby ta fala mnie nie wywróciła. Kajak nie ma żadnej stabilizacji. Jeżeli fala jest z tyłu, człowiek patrzy za siebie i można się wywalić jak na sankach, zjeżdżając przy dużej prędkości. Ten dzień wyprawy nazwałem: „tańcząc z falami”. A fale pieszczotliwie – „pijanymi blondynkami”. Załoga miała z tego niezły ubaw. Nie jestem dobrym tancerzem, a czułem, że jestem wciągany przez fale jak przez pijane blondynki do tańca. Nie chciałem z nimi tańczyć, bo jakbym dał im się poprowadzić, to by mnie wywróciły. Powierzchnia wody wyglądała, jakby się gotowała. Po kilku godzinach wiosłowania nauczyłem się, jak sobie z tym radzić.

Żeby przepłynąć Morze Bałtyckie, musiałem wiosłować 44 godziny. Nie pokonałem morza, bo morza nie da się pokonać, to żywioł pozwala nam bezpiecznie kroczyć przez swoje terytorium. Może cię zniszczyć w każdej chwili. Nabiera się pokory, jednocześnie zawiązuje się więź z Bogiem. Ten kontakt łatwiej jest złapać w otwartej przestrzeni niż w codziennym zabieganiu – mówi kajakarz.

Oprócz kapitana jachtu i P. Kowalskiego, łowickiego pielgrzyma wspierali Krystian Cipiński, Piotr Malczyk, Marcin Śliwiński oraz Daniel Ziółkowski. Wszystkich łączy zamiłowanie do sportu. – Mimo że nie wiosłowali, każdy się sprawdził, każdy z nich odegrał ważną rolę. Latarnię morską po tej wyprawie nazywam „światłem zbawienia dla marynarzy”. Teraz wiem, że marynarze szukają bezpiecznej przystani. Każdy w życiu powinien mieć taką bezpieczna przystań, czy to będzie port, czy dom rodzinny. My wróciliśmy do portu macierzystego – do Łowicza. Tu czujemy się bezpiecznie. Wróciliśmy do tego, co robimy, czyli zarażamy sportem i turystyką, żeby młodzi ludzie nie marnowali czasu w wirtualnym świecie – mówi K. Sobol.

TAGI: