Puzzle w kształcie serca

Agata Puścikowska

publikacja 22.10.2016 06:00

Kasia długo układała życiową układankę. Warto było…

Kasia marzyła o Zuzi już wiele lat temu. Myślała o adopcji dziecka, zanim się dowiedziała, że sama została adoptowana. Jakub Szymczuk /foto gość Kasia marzyła o Zuzi już wiele lat temu. Myślała o adopcji dziecka, zanim się dowiedziała, że sama została adoptowana.

Czasem jest tak, że miłość się po prostu czuje. Istniejącą gdzieś obok lub w oddali, tęskni się do niej, choć najpierw nie wiadomo nawet, jak ma na imię, jaki ma kolor oczu i włosów. Miłość – Zuzia – ma ciemne oczy i włoski, jak jej mama, Kasia. A Kasia marzyła o Zuzi wiele, wiele lat temu. Marzyła o tej miłości i adopcji dziecka jeszcze wtedy, gdy sama nie wiedziała o tym, że… została adoptowana. Bo tak to jest z miłością: zawsze zaskakuje.

Adopcji skutki uboczne

– Kursy przygotowujące do adopcji dziecka są ogromnie ważne. Naprawdę dziwię się, że ludzie kręcą na nie nosem, podważają ich sens – mówi Kasia Moryc. Z wykształcenia pedagog, mama trzech jasnowłosych chłopców i ciemnowłosej Zuzi. Od 17 lat szczęśliwa żona Ryszarda. – W ośrodku adopcyjnym przed przyjęciem Zuzi dowiedzieliśmy się, jak funkcjonuje rodzina 
z adoptowanym dzieckiem. Ale przede wszystkim dotarło do nas z wielką mocą, że to nie my, lecz dziecko i jego dobro są najważniejsze. Ono nas uszczęśliwia, owszem. Ale my dajemy mu bezinteresowną miłość. Tworzymy rodzinę i nie oczekujemy niczego w zamian.

A dobro, którego doświadczają (bo doświadczają!) adopcyjni rodzice, to niejako „skutek uboczny” adopcji. Dobry skutek: tworzy silniejsze więzi, otwiera serca, daje małżonkom wielkie poczucie sensu. Kasia wie, co mówi. Bardzo dobrze wie, choć do prawdy o sobie samej dochodziła powoli, z dużym zaparciem i skutecznie. – Moi rodzice byli mi bardzo oddani, próbowali dać mi wszystko, bym się rozwijała, uczyła. Byłam ich oczkiem w głowie, jedyną córką. Kochałam ich i wciąż bardzo kocham – opowiada Kasia. – Jednak niemal przez całe dzieciństwo, a już z pewnością przez czas nauki w liceum, czułam przez skórę, że obok mnie dzieje się jakieś inne życie. Coś ukrytego, co mnie dotyczy, lecz o tym nie wiem.

Lata mijały, Kasia skończyła liceum, poszła na studia. A przeświadczenie, że „coś jest nie tak”, że jest jakaś tajemnica, nie dawało jej spokoju. – Kiedyś podobno (czego nawet nie pamiętam) zapytałam mojego tatę, czy jestem adoptowana. Tata zaprzeczył – mówi Kasia.

A dlaczego w ogóle pytała? Skąd te niepokoje? – Myślę, że dzieci wyczuwają pewne sprawy. A może po prostu nasz mózg więcej wie i więcej koduje, zapamiętuje, niż nam się wydaje? Może tak podpowiadało serce…

Inne adopcyjne obyczaje

Prawie czterdzieści lat temu, gdy Kasia się urodziła, adopcje wyglądały inaczej niż obecnie. Były przeprowadzane bez kursów przygotowujących, z pominięciem wielu współczesnych procedur. Być może też, bez obecnej świadomości, czym jest adopcja. I bez pomocy wykwalifikowanych specjalistów, którzy doradzą, czy i jak o adopcji rozmawiać z przysposobionym dzieckiem. – Gdy pytałam po latach moich rodziców, dlaczego mi nie powiedzieli, nie byli w stanie do końca wyjaśnić. Bali się chyba, że będzie mi przykro, że będę się czuła gorsza. Myślę też, że mogli się obawiać, iż… poszukam biologicznej rodziny.

Tata Kasi, zapytany innym razem o to wprost, powiedział, że tak im doradził… psycholog. „Dla dobra dziecka lepiej nie mówić”. Więc nie mówili.

Kasia, jeszcze w czasach licealnych, miała zaprzyjaźnioną siostrę zakonną. Mimo że z natury dość energiczna i mocno czupurna, siostrze Helenie ofiarnie i regularnie pomagała sprzątać… kościół. Po sprzątaniu miały zwykle czas dla siebie, na pogaduchy, ciastka i herbatkę czy na wspólny film. – Kiedyś obejrzałyśmy taki o adoptowanej dziewczynie, która gdy dowiedziała się prawdy o sobie, odeszła do rodziców biologicznych. Stwierdziłam wtedy, że ja tak nigdy bym nie zrobiła. Siostra moje słowa opowiedziała rodzicom…

Jednak aby odkryć prawdę, Kasia musiała jeszcze poczekać.

To w końcu sprawdź!

I w końcu dorosłość. Ślub z Ryszardem, gdy Kasia była na początku studiów, potem starania o pierwsze dziecko. I wielka radość: Marek zwany Mareckim. Potem rodzi się Jan, w końcu (obecnie 5-letni) Tymoteusz. – Byliśmy i jesteśmy szczęśliwą rodziną, chłopcy są świetni, zdolni, to nasza duma. Ja pracuję w szkole, mąż jest prawnikiem. Od lat, mimo obowiązków, jeżdżę też z grupą przyjaciółek na wyjazdy po Polsce, takie zwiedzanie kraju. Podczas podróży poruszamy wszelkie tematy. Takie „babskie katharsis” – śmieje się Kasia. – Wiele razy podczas tych wyjazdów opowiadałam przyjaciółkom o moim przeczuciu: że prawdopodobnie jestem adoptowana. Najpierw niezbyt poważnie to chyba traktowały. Potem, gdy wracałam do tematu, jedna z nich stwierdziła po prostu: „no to w końcu sprawdź!”.

Kasia postanowiła to zrobić. Tym bardziej że racjonalne, dorosłe już „śledztwo” było co najmniej niepokojące: nie miała zdjęć z okresu niemowlęctwa, była chrzczona późno, mimo że rodzice bardzo wierzący, książeczka zdrowia też nie była wypełniana od oseska. Powoli układała swoją nieznaną przeszłość – jak puzzle. – Lecz gdy podpytywałam o to rodziców, znów twierdzili, że „wymyślam”…

Kasia zaczęła konkretne poszukiwania. Jak wprawny detektyw, choć amator. Zadzwoniła do urzędu gminy w miejscu, w którym się urodziła. Urzędnik przez telefon nic nie mógł powiedzieć. Pojechała do urzędu – prawie 600 km. – Weszłam do biura, a tam poważny i chyba wzruszony pan naczelnik. Na stole ciasto i herbata. Oraz rozłożone dokumenty potwierdzające to, że zostałam
 adoptowana… Świetny facet zresztą – zaczął od tego, żebym nie miała pretensji do rodziców. A ja przecież nie mam i nie miałam.

Kasia zobaczyła swój akt urodzenia, (pierwsze) nazwisko, imię. – Co czułam? Kończyłam układankę. Kolejne puzzle wkładałam na swoje miejsce…

Ciocia Basia

A przedostatnimi elementami tej pięknej, choć dość skomplikowanej układanki są… panie z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, wówczas jeszcze Instytutu Świeckiego Pomocnic Maryi Jasnogórskiej, Matki Kościoła. Z paniami z Instytutu, szczególnie z „ciocią Basią”, rodzina Kasi była związana od lat. – Od dzieciństwa się przyjaźniliśmy. A ciocię Basię kochałam jak własną ciotkę. Była ciepła i kochana.

– Tak, Basia czyli Barbara Grotkowska, to dobroć i ciepło. Pomagała dzieciom z trudnych środowisk. To była zwykła kobieta, ale miała jakiś dar do ludzi, umiała z nimi gadać od serca – wspomina swoją przyjaciółkę dr Helena Pyz, członkini Instytutu, od blisko 30 lat pracująca w Indiach,
w Jeevodaya – ośrodku dla osób dotkniętych trądem. – Basia znała biologiczną mamę Kasi – osobę ze sporymi problemami. Pomogła jej bardzo, gdy ta była w ciąży. Pomagała też wcześniej i później.

A ponieważ ciocia Basia prowadziła prywatne przedszkole i współpracowała z domem dziecka, ratowała przeróżne dzieciaki od braku miłości i sieroctwa. – Gdy się urodziłam, biologiczna mama raz się mną zajmowała, potem znów (gdy miała trudniejszy czas) mieszkałam w domu dziecka. W końcu, gdy dowiedziała się o tym ciocia Basia, rozkazała mamie przywieźć mnie do niej. Mama posłuchała. Zostałam pod opieką cioci Basi i domu dziecka, z którym współpracowała. Ciocia znalazła mi rodziców – moich rodziców. Miałam nieco ponad dwa lata, gdy z nimi zamieszkałam…

Lecz to nie wszystkie puzzle. Bo Kasia dowiedziała się też, że z pewnością ma starszego brata. I dotąd szukała, aż go znalazła. To wyjątkowe i cudowne – zyskać brata w dorosłości… – Postanowiliśmy z bratem pojechać do (leciwej już i mocno schorowanej) cioci Basi. Ciocia bała się tego spotkania. Może myślała, że będziemy mieli do niej pretensje? Pojechaliśmy bez zapowiedzi. To było szczęśliwe spotkanie. Ciocia próbowała się tłumaczyć. My mówiliśmy, że po prostu chcieliśmy podziękować. Trzymała nas za ręce, szczęśliwa. Czekała na nas. Umarła następnego dnia…

Zuza wyczekana

Ale wróćmy do czasów licealnych, gdy Kasia o swojej adopcji nie miała (formalnie) pojęcia… – Wtedy dość otwarcie i zaskakująco dla otoczenia, wszem wobec głosiłam, że w przyszłości adoptuję dziecko. Bo czułam, że to moja droga.

Potem, gdy Kasia poznała Rysia, już na pierwszej randce wypaliła, że chce mieć dużą rodzinę, dużo dzieci i przynajmniej jedno adoptowane. – Rysiek to potulnie przyjął. Choć, jak przypuszczam, wziął mnie za wariatkę – śmieje się Kasia.

Na wspólnej małżeńskiej drodze temat adopcji jednak przycichł. Rysiek nie wyobrażał sobie pokochania obcego dziecka. Kasia była zaabsorbowana chłopcami. Aż do urodzenia Tymoteusza, który w sposób wyjątkowy domagał się obecności, pieszczot. Wtedy Rysiek, ojciec, patrząc na synka, stwierdził: „A tyle jest dzieci, które potrzebują miłości… I jej nie mają”.

Więc adopcja? Tak! Pełna. Kilka ośrodków odmawiało. Przecież mają własne dzieci! W Katolickim Ośrodku Adopcyjnym w Warszawie zostali jednak przyjęci i wysłuchani. Bardzo rzetelnie i konkretnie, choć bez stuprocentowej pewności co do finału. – Przeszliśmy szkolenie, długie procedury (i dobrze!), badanie rodziny. Wtedy utwierdziliśmy się w decyzji: chcemy kolejnego dziecka, niezależnie od tego, czy będzie zdrowe, czy chore. Wiedzieliśmy, że często dzieci oddawane do
adopcji są obciążone trudną przeszłością…

Dziewięć miesięcy szkolenia. Potem dziewięć miesięcy oczekiwania. I w końcu niespodziewany telefon: „pani Kasiu, mamy pani córkę”. – A ja zamarłam… – mówi Kasia i tuli ciemnowłosą Zuzę. Zuzę z obciążeniami genetycznymi, jak jej biologiczna mama. Zuzę, której obciążenia biologiczne tracą się w ramionach adopcyjnych mamy i ojca. A także braci, którzy świata poza siostrą nie widzą.

I tak, powoli, puzzle się zapełniły i ułożyły w duże serce. Co będzie, jeśli kiedyś znów zadzwoni telefon? – Nie wiem, czy będę miała znów siłę i odwagę. Ale z kolejnymi dziećmi (biologicznymi 
i adopcyjnymi) jest tak, że wydaje się, iż sił nie ma. A potem, wraz z kolejnym dzieckiem, siły wracają.

Kasia mówi, że jeśli Zuzka kiedyś będzie chciała poznać biologiczną matkę, pójdzie z nią na spotkanie. Za rękę.

TAGI: