Życie nie ma ceny

ks. Ireneusz Okarmus

publikacja 22.11.2016 05:00

W ciągu 15 miesięcy Halina i Tadeusz przeżyli śmierć dwojga dzieci. Pomimo ogromnego smutku i bólu duszy zaufali Bogu. Cztery lata później, gdy życie kolejnego ich dziecka – jeszcze nienarodzonego – było zagrożone, raz jeszcze bezgranicznie zaufali Panu. Podjęli heroiczną decyzję, aby je ratować.

Figura Chrystusa przed domem Haliny i Tadeusza wyraża to, co mają  w sercu, czyli słowa: „Jezu, ufamy Tobie”. ks. Ireneusz Okarmus /Foto Gość Figura Chrystusa przed domem Haliny i Tadeusza wyraża to, co mają w sercu, czyli słowa: „Jezu, ufamy Tobie”.

Byłam w stanie błogosławionym z naszym czwartym dzieckiem. Termin porodu miałam wyznaczony na koniec lipca. Według lekarza prowadzącego ciąża przebiegała normalnie. Dramat zaczął się pod koniec kwietnia – pewnego dnia zaczęłam krwawić. Wiedziałam, że stało się coś bardzo złego, bo krew była czysta i było jej bardzo dużo – wspomina Halina Przęczek z podkrakowskiej miejscowości. Podejrzewała, co mogło się stać. Co ważne, mąż od razu zaopiekował się nią tak, jak należało w tej trudnej sytuacji. – Nie tylko zawiózł mnie do szpitala, ale już tam nie pozwolił mi chodzić, tylko na rękach przeniósł, gdzie trzeba było. Lekarze zdiagnozowali, że doszło do odklejenia się łożyska. Tylko mały jego fragment utrzymywał się jeszcze na ścianie macicy – tłumaczy pani Halina. Oboje z mężem wiedzieli, czym to grozi dla dziecka.

Nie ma ratunku?

Pani Halina do dziś pamięta słowa lekarza, który powiedział, że dziecka nie da się uratować. – Gdy wyszłam z gabinetu i powiedziałam mężowi, że nie ma szans na uratowanie maleństwa, zapytał: „Ale dziecko jeszcze żyje?”. Była w tym nadzieja, że jeszcze nie wszystko stracone. Odpowiedziałam, że jeszcze tak – mówi H. Przeczęk.

Sytuacja była dramatyczna, ale pani Halina prosiła lekarza, aby podjął próbę uratowania życia dziecka, jeśli istnieje jakakolwiek szansa. Przekonywała, że nie ma takiej ceny, która mogłaby usprawiedliwić zaniechanie. – Miałam szczęście, że trafiłam wtedy na doktora Antoniego Marcinka. Był wówczas młodym lekarzem. Widząc moją determinację, zdecydował, że poda mi bardzo silną dawkę leków na podtrzymanie ciąży. Musiałam podpisać na to zgodę, gdyż było to ryzykowne dla mojego życia – mówi.

Doktor Marcinek, dziś ceniony ginekolog i dyrektor Szpitala Położniczego im. R. Czerwiakowskiego w Krakowie, dokładnie nie pamięta tego zdarzenia, ale tłumaczy, że w takich sytuacjach jego postępowanie jest zawsze nastawione na to, aby szukać optymalnych rozwiązań. – Bardzo rzadko są takie sytuacje, które byłyby bezpośrednim zagrożeniem dla matki, jeśli chodzi o kontynuację ciąży. Zawsze trzeba brać pod uwagę, co jeszcze można zrobić, aby poprawić stan matki i doprowadzić ciążę do takiego stanu, że gdy ją rozwiążemy, dziecko będzie miało szansę na przeżycie. Jednak gdy jest bezpośrednie zagrożenie życia kobiety i matka jest umierająca, trzeba rozwiązać wczesną ciążę, by ratować kobietę, bo inaczej umrą oboje – wyjaśnia dr Marcinek.

Tygodnie walki

Pani Halina miała pełną świadomość sytuacji, w jakiej się znalazła, bo doktor poinformował ją o zagrożeniach i wyjaśnił, że ma zaledwie kilka procent szans na przeżycie. Decyzję podjęła w porozumieniu z mężem. Oboje wiedzieli, co może się wydarzyć. – Wiedziałem, że lekarstwa, które będą podawane żonie, by ratować dziecko, mogą zaszkodzić jej zdrowiu. Jednak tutaj chodziło o ratowanie bezbronnego życia. Zaufałem Bogu i lekarzowi – wspomina Tadeusz, mąż Haliny.

Najgorsza była pierwsza doba, ale i później nie było lepiej. Leki, które przyjmowała pani Halina, zatrzymały proces odklejania się łożyska, jednak powodowały skutki uboczne – m.in. drgawki na całym ciele, co praktycznie uniemożliwiało jedzenie. Kobieta nie mogła nawet utrzymać łyżki. Jej mąż przychodził jednak w porze posiłków, aby ją nakarmić. Drżenie ciała było spowodowane odruchem od mięśnia serca, który był bardzo obciążony. Można było łagodzić ten stan lekami uspokajającymi, ale Halina świadomie ich nie brała, ponieważ nie chciała, aby zaszkodziły zdrowiu dziecka.

Zaczął się więc czas długich tygodni leżenia w szpitalu i walki o potrzymanie ciąży. A cel był jeden: dotrwać do takiego momentu, aby nawet wcześniejszy poród nie był zagrożeniem dla życia dziecka. Pani Halina przeleżała kilka tygodni w dużej sali szpitalnej wraz z kilkunastoma kobietami czekającymi na poród. Ciążę udało się podtrzymać do początku 9. miesiąca. Poród odbył się przez cesarskie cięcie, a zabieg wykonał doktor Marcinek. Tak przyszedł na świat Stanisław.

Nie rozumieli mnie

Halina, wspominając doktora Marcinka, mówi o nim krótko: „To wspaniały lekarz”. I dodaje, że gdyby nie było go wtedy w szpitalu, nie miałaby szans na urodzenie Stanisława. Nikt inny z personelu lekarskiego nie ratowałby bowiem zagrożonej ciąży. Gdy leżała, walcząc o podtrzymanie ciąży, słyszała kpiny ze strony innych lekarzy i pielęgniarek. Mówili, że jest głupia i nieodpowiedzialna, ponieważ naraża się na utratę życia, mając w domu 2-letnie dziecko, oraz że po takiej terapii będzie żyć najdłużej kilka lat, bo serce tego nie wytrzyma.

– Wiem, że niektórych drażniłam moją upartością w walce o życie dziecka. Ale wszystko skończyło się szczęśliwie, choć zaraz po porodzie miałam stan zapaści serca. Później, gdy szczęśliwa patrzyłam na synka, który wydawał mi się taki mały, choć miał wagę niewiele odbiegającą od normy, doktor Marcinek powiedział mi: „On nie miał prawa żyć. To cud” – wspomina ze wzruszeniem pani Halina.

Skąd u człowieka tyle siły ducha, gotowości na oddanie życia, by ratować drugiego? – Gdy się w życiu dużo przejdzie, jest się gotowym przejść jeszcze więcej – mówi pani Halina. I wie, co mówi. Zanim bowiem doszło do dramatycznych wyborów, jakich musieli dokonać przy okazji narodzin Stanisława, Halina i Tadeusz przeżyli śmierć dwojga dzieci. Pierwsze z ich (Halina) urodziło się martwe, a drugie (Tadeusz) zmarło, mając zaledwie 3 miesiące. Później doczekali się jeszcze córeczki Małgorzaty, która urodziła się w 1984 r. To po niej, dwa lata później, przyszedł na świat Staszek, a pani Halina nawet w najtrudniejszych momentach, gdy opłakiwała śmierć dzieci, ufała Bogu. To dawało jej siłę do przetrwania.

Nie złorzeczyli

– Wiara ma ogromne znaczenie. Jeśli człowiek zaufa Bogu, potrafi przyjąć wszystko. Wprawdzie robi to, co tylko może zrobić, ale gdy jego wysiłki nie przynoszą efektu, zostaje świadomość, że Bóg da to, co lepsze dla nas. A my nie wiemy, co jest lepsze – wyznaje Halina. I nie są to puste słowa. Gdyby nie miała zaufania do Boga, to już śmierć pierwszego dziecka mogłaby ją doprowadzić do rozpaczy. Tym bardziej, że sytuacja ta była niespodziewana i spowodowana najprawdopodobniej ludzkimi zaniedbaniami.

Halina była w 39. miesiącu ciąży, gotowa do porodu. Z Tadeuszem po ślubie byli nieco ponad rok. Gdy pod koniec ciąży poszła do ginekologa, dowiedziała się, że wyniki badań są bardzo dobre. Podczas wizyty powiedziała lekarzowi, że ma mocne bóle krzyża. Usłyszała jednak, że to są fałszywe bóle porodowe. – Wkrótce, na kolejnej wizycie, dowiedziałam się, że od dwóch dni noszę w sobie martwe dziecko. Urodziłam je w naturalny sposób. Był maj 1981 r. Gdyby zabrakło mi wtedy wiary, nie zniosłabym tego. Mogłam mieć pretensje do Boga – wspomina. Pozostał tylko smutek i ból duszy, ale nie rozpacz i bunt przeciwko Bogu.

Także Tadeusz bardzo boleśnie przeżył śmierć dziecka, jednak – podobnie jak żona – nie złorzeczył Bogu i nie obwiniał Go za śmierć dziecka. Kolejne nieszczęście spadło na nich zaraz po narodzinach drugiego dziecka. 15 miesięcy po swojej siostrze na świat przyszedł chłopiec, któremu nadano imiona Tadeusz Krzysztof. – Niestety, u chłopca stwierdzono żółtaczkę poporodową, która, choć nie powinna, spowodowała powikłania. Dziecko leżało w szpitalu. Dla bezpieczeństwa podano mu krew, ale źle dobrano odczynnik, co doprowadziło do kwasicy nerkowej. Pomimo dramatycznej walki o życie chłopiec zmarł, mając 3 miesiące – opowiada pani Halina. Nie da się opisać tego, co wtedy przeżywała, ale jednocześnie tłumaczyła sobie, że widocznie takie było przeznaczenie i wola Boża. Do lekarzy nie miała pretensji – wierzyła, że przecież chcieli jak najlepiej.

Natomiast jej mąż przyznaje, że śmierć drugiego dziecka bardzo przeżył. Zdradza, że miał zamiar szukać sprawiedliwości, bo wydawało mu się, że dziecko zmarło z powodu czyjegoś zaniedbania. – Z drugiej strony odczytałem, że taki był zamysł Boży. Bo skoro nałożyło się aż tak dużo różnych zbiegów okoliczności, to znaczy, że tak miało być. Pana Boga na pewno nie obwiniałem o śmierć synka – wyznaje.

Dwa lata później Halina i Tadeusz oczekiwali na kolejne dziecko. Wydawało się, że tym razem ominie ich nieszczęście, jednak znowu przeszli hiobową próbę. Będąc w 7. miesiącu ciąży, pani Halina usłyszała – jak wyrok – diagnozę lekarza, który stwierdził, że w jej organizmie są przeciwciała. Sugestia była jednoznaczna – trzeba rozwiązać ciążę, co wiąże się ze śmiercią dziecka. To – według lekarzy – było najprostszym i jedynym rozwiązaniem. – Wtedy Opatrzność sprawiła, że w szpitalu, w którym się znalazłam, spotkałam lekarza, który myślał inaczej. To był właśnie doktor Marcinek. Po zapoznaniu się z wynikami badań był przekonany, że nie ma powodu do przerwania ciąży. Dzięki niemu urodziła się Małgosia – opowiada Halina i dodaje, że to dowodzi, jak wiele zależy od lekarzy.

To nie wszystko. Dokładnie 20 lat temu Halina i Tadeusz postawili przed swoim domem figurę Pana Jezusa. Nie zrobili tego na pokaz. Chcieli w ten sposób wyrazić to, co noszą w sercu, czyli słowa: „Jezu, ufamy Tobie”. Zawsze tak myśleli. Także wtedy, gdy – pomimo komplikacji z narodzinami dzieci – raz jeszcze otworzyli się na dar życia i doczekali jeszcze jednego syna – Szymona.