Stoi na stacji lokomotywa

Karina Grytz-Jurkowska

publikacja 12.12.2016 06:00

Pasja jest jego bogactwem – dziś 72-latek ma kilka parowozów, statek, okręt i najróżniejsze samoloty. Wszystko w miniaturze.

Za modele kolejek i innych pojazdów pan Marian zebrał całą garść medali. Karina Grytz-Jurkowska Za modele kolejek i innych pojazdów pan Marian zebrał całą garść medali.

Jak niemal każdy chłopiec interesowałem się od zawsze techniką. Gdy byłem mały, rozebrałem mamie maszynę do szycia i żaden fachowiec nie umiał jej już poskładać – zaczyna, śmiejąc się, Marian Witek z Mańkowic.

Obserwacje

– Modelarstwo było moją pasją w młodości. W latach 50. ubiegłego wieku moja mama kupiła mi pierwszy egzemplarz „Małego Modelarza”, jaki się ukazał, potem następne. I tak się to zaczęło – tłumaczy. Wspomina, że jak dojeżdżał do szkoły – technikum mechanicznego do Nysy, a później do pracy – bardzo podobały mu się parowozy. Po lekcjach godziny do powrotu spędzał na dworcu. – Choć do wyruszenia było sporo czasu, pociąg już stał na trzecim peronie. Chodziłem tam i godzinami przyglądałem się kołom, zwrotnicom, lokomotywom. Były takie majestatyczne i zasapane, gdy ruszały. Patrzyłem, jak to wszystko działa, starałem się dociec, do czego który element służy – mówi o początkach swojej pasji.

Do dziś pamięta, że na trasie Zielona Góra–Kraków jeździły pociągi dalekobieżne i ciągnęły je parowozy PT 47 albo OL 49, które bardzo lubił. Wymienia, że do domu woziły go OKL 27, TKT 48 – który dziś stoi w Opolu – czy OK 22 – długo można go było oglądać przy peronie II w Nysie, a dziś, odrestaurowany, nadal jeździ w Wolsztynie. – Gdy się tak napatrzyłem, kiedyś zrobiłem i przyniosłem do szkoły model semafora. Dostałem za niego wysoką ocenę od pana z zajęć technicznych, bo ten semafor działał, były tam zwrotnice i tory, które się przesuwały. Na tym jednak, i na paru kolejnych modelach z „Małego Modelarza”, się skończyło. Po szkole przyszła służba wojskowa w marynarce w Ustce, praca, dom i rodzina, więc nie było czasu – tłumaczy.

Szkoła cierpliwości

Młodzieńcza pasja wróciła po latach, kiedy jego syn Piotr zafascynował się w szkole historią. Kupił sobie kartonowy model czołgu, zaczął go składać na stole, ale wkrótce przyniósł go ojcu, mówiąc: „Jak chcesz, to dokończ, bo nie mam do tego cierpliwości”. – Ja tę cierpliwość miałem, a gdy gotowe dzieło zobaczył instruktor modelarstwa z Łambinowic, do którego syn – jako młody poszukiwacz różnych pozostałości z II wojny światowej – zanosił znaleziska, zaproponował, by dać ten model na konkurs do Łambinowic. Zdobyłem trzecie miejsce i motywację do budowania kolejnych miniatur – chwali się senior. Najpierw postanowił poskładać parowozy, którymi jeździł przed laty, a których obraz nosił ciągle w pamięci. A choć łatwo było dostać gotowe, kartonowe szablony do składania, wycięcie setek maleńkich części i złożenie w całość wymagało dokładności, precyzji i stosowania różnych trików, by uzyskać wrażenie autentyczności. – Wiele razy woziłem je na różne konkursy i zdobywałem medale, przeważnie złote. Najbardziej pracochłonne są najdrobniejsze detale, zwłaszcza, gdy chce się jak najwierniej odwzorować oryginał. Na przykład: żeby zrobić lampy w lokomotywie, nie zwijałem tylko kartonika w rulon o średnicy kilku milimetrów i nie kleiłem obrazka lampy z przodu, ale małą żaróweczką wgniatałem do środka kawałek sreberka z czekolady imitującego reflektor i przyklejałem maleńką szybkę – przyznaje pasjonat. To robiło wrażenie na jurorach, gdy oglądali modele przez szkła powiększające, oświetlając kolejne fragmenty mocną lampą. Z czasem stosował też bardziej precyzyjne, fototrawione lub wypalane laserem elementy – koła czy anteny.

Z torów na wody i pod niebo

Rzeczywiście, oglądając te dzieła, trudno się nie zachwycać. Cieniutkie druciki w roli rur, skrzynki, łańcuchy, szybki w oknach, klamki, numer i model lokomotywy, tory. Wszystko należało precyzyjnie pomalować, powyginać. Dziś kolekcja, przeważnie w skali 1:78 lub 1:100, jest całkiem pokaźna, choć niektóre lokomotywy trafiły za granicę jako prezent. Po parowozach nadszedł czas na odtworzenie okrętu, na którym służył, pięknego żaglowca, który miał okazję zwiedzić, a wreszcie samolotów. I tu też można podziwiać cieniutkie jak włos relingi, koła ratunkowe i ster, wytłoczone i gładko zaokrąglone działka, trójwymiarową minikotwicę, na żaglowcu olinowanie, maleńkie działka, a przy samolotach – np. zgodne z historią odtworzenie barw. Nad kolejnymi replikami budowniczy-amator pracował przeważnie wieczorami, po pracy i obowiązkach domowych, dlatego powstawały wolno. Dopiero na emeryturze ma nieco więcej czasu, choć przy domu z ogrodem zawsze jest coś do zrobienia. – To świetnie relaksuje, bo koncentrując się na tym, nie myśli się o problemach. Nieraz trzeba się bowiem nieźle nagłówkować, jak złożyć dany fragment – dodaje mieszkaniec Mańkowic.

Odtwarzanie historii

W tym miejscu pasja pana Mariana świetnie uzupełnia się z zamiłowaniami syna, który zbiera i kolekcjonuje szczątki samolotów z czasów II wojny światowej. Na prośbę młodego poszukiwacza, jako że znał się na elektronice, zrobił mu pierwszy wykrywacz metali. Wskazał też miejsca, gdzie – jak pamiętał z dzieciństwa lub opowiadań – był jakiś wrak samolotu czy czołgu. Wprawdzie ich kadłuby wojsko dawno zabrało, jednak często okazywało się, że w pobliżu został jakiś fragment instalacji, kawałek śmigła czy blachy. – Tu w okolicy jeszcze dobrych kilka lat po wojnie na polach czy w lasach leżało pełno szczątków samolotów i innych rzeczy. My, młodzi chłopcy, biegaliśmy, zbieraliśmy to… Bawiliśmy się np. takimi kawałkami aluminiowej blachy, nie wiedząc nawet, co to jest – opowiada Marian Witek. Tymczasem jego syn bardzo szybko na podstawie jakiegoś elementu potrafił dociec, jaka to część, rozpoznać markę tego samolotu, a także odtworzyć jego losy (na podstawie numerów bądź raportów sprawdzić rok produkcji, kto latał daną maszyną, gdzie się rozbił i kiedy itp.).

Założył małe muzeum, gdzie można zobaczyć znaleziska, jednak wielu laikom parę kawałków blachy nie dawało obrazu, jak wyglądała dana maszyna. Stąd pomysł, by robić miniaturowe modele i wieszać je lub kłaść obok eksponatów. – Syn daje mi dokładne wskazówki, a ja według tego dopracowuję w najdrobniejszych detalach resztę. Często przed oddaniem wiozę ten model na konkurs i dostaję medal –  uśmiecha się pan Marian. Z drugiej strony pasjonat, składając najdrobniejsze elementy modeli, potrafił jakąś klapkę czy inną część skojarzyć z konkretnym samolotem.

Pasja łączy

Historia okazała się więc świetną platformą do rozmów. A córka z zięciem, mieszkający w Londynie, nie mieli problemów ze znalezieniem ojcu atrakcji podczas jego wizyty. Tamtejsze muzeum lotnictwa i pobliskie lotnisko, gdzie z wnuczkiem Michałem godzinami obserwowali starty i lądowania, rozpoznawali rodzaj samolotu po kształcie i wydawanym dźwięku, zaowocowały kolekcją zdjęć całych maszyn, silników, innych detali – bardzo przydatnych przy składaniu kolejnych modeli... i wyróżnieniem dla wnuka za pracę, w której opisywał, co robił z dziadkiem. Senior przekazał zresztą wnukowi niejeden model kolejki, bo obaj interesują się parowozami. Czy uda się zaszczepić w nim pasję do modelarstwa – czas pokaże. Tymczasem niewielki pokoik, gdzie powstają nowe dzieła, to dla Mariana Witka inny świat. Tam zapomina o upływie czasu, dolegliwościach. Problemy z sercem i choroba nowotworowa spowolniły powstawanie kolejnych konstrukcji, ale okazało się, że nawet w szpitalu podczas terapii przypadkiem spotkał innego modelarza i już trudne godziny upływały szybciej na rozmowie. Teraz, mimo choroby, ma plan, by z płyt gipsowo-kartonowych zrobić ściankę z wnękami, gdzie będzie mógł wyeksponować miniaturowe dzieła. A w międzyczasie składa potężny bombowiec –„Liberator” w skali 1:33 (o rozpiętości skrzydeł ok. 1 metra).

TAGI: