Zbrojownia

Agata Puścikowska

publikacja 22.12.2016 06:00

Dwudziestu rycerzy zakłada zbroję. W sercu puszczy. Niedługo wyjdą na najważniejszą bitwę w życiu: walczyć o trzeźwość..

– W Metanoi uczy się trzeźwego życia terapią, pracą i modlitwą.  Dobra to zbroja  do walki o trzeźwość. Na pierwszym planie kierowniczka ośrodka  – Joanna Szmurło. Jakub Szymczuk /foto gość – W Metanoi uczy się trzeźwego życia terapią, pracą i modlitwą. Dobra to zbroja do walki o trzeźwość. Na pierwszym planie kierowniczka ośrodka – Joanna Szmurło.

W linii prostej to piętnaście kilometrów od Białegostoku. Ale tu nie jest prosto, bo trudne i pokręcone są losy nastoletnich mieszkańców. Jedzie się więc i jedzie krętymi drogami, coraz bardziej w las. Kiedyś tu, w głębi Puszczy Knyszyńskiej, za Czarną Białostocką, były jakieś zakłady zbrojeniowe. Od szesnastu lat wysłużony zbrojnie budynek służy nastoletnim narkomanom. Tu zakładają zbroję trzeźwości i ostrzą miecze walki z nałogiem. Nałogiem, w który wpadli jako dwunasto-, trzynastolatkowie...

Terapie rycerzy

Oto Katolicki Ośrodek Wychowania i Terapii Uzależnień „Metanoia” dla młodzieży uzależnionej od narkotyków. Listopadowy śnieg nadaje temu miejscu wyraz szczególny. Otulone śniegiem drzewa czekają aż do wiosny na przebudzenie. Pacjenci – podobnie. Jest ich dwudziestu. W większości chłopcy, kilka dziewcząt. Kilkanaście lat na karku, czasem wyroki za handel narkotykami, pobicie, kradzież. By mieć za co ćpać. 

Przyjeżdżają tu z całej Polski, choć głównie ze ściany wschodniej, na której jest to jedyny ośrodek terapii dla nastoletnich narkomanów. Katolicki, prowadzony przez Caritas, ale otwarty dla wszystkich. Ratowano tu i prawosławnych, i protestantów, i ateistów.

W progu wita Gryzelda, gryfonik brukselski – piesek jednego z terapeutów. Zadomowiła się w ośrodku na dobre i stanowi dla młodych kosmatą, wielkooką, biegającą i popiskującą dogoterapię. Drzwi otwiera jeden z wychowanków, dyżurny. Ryglowane są dla bezpieczeństwa. Ale już okna krat nie mają. A w środku trochę jak w domu. Pachnie zupą pieczarkową i pieczonym kurczakiem. W pokoju – biurze – który spełnia też rolę świetlicy i ulubionego miejsca wieczornych spotkań i rozmów, wygodne kanapy i herbata.

Joanna Szmurło jest kierownikiem ośrodka, a zarazem terapeutką. W Metanoi niemal od początku. Pierwszy rok pracy, wyrwany z życia i oderwany od zwykłego świata. Potem już coraz prościej. Choć o „zwykłej” pracy nie ma tu nigdy mowy. Jest niezwykle...

– Trafiają do nas po decyzji sądu lub gdy są na dnie i rodzice czy opiekunowie szukają ostatecznego ratunku. Najczęściej gdy przyjeżdżają, to z tzw. motywacją zewnętrzną, czyli „mama mi kazała”, „tata wsadził do samochodu”. Bywało, że najbliżsi okłamywali, że jadą do cioci – opowiada pani Joanna. A „ciocią” okazywały się izolacja, jasne i konkretne zasady, brak internetu, telewizja raz w tygodniu. No i te „konsekwencje”, nie mylić z karami, niesubordynacji, przewinień, zwykłego lenistwa. I czasem właśnie one są najgorsze do zrozumienia i akceptacji, gdy przez całe nastoletnie życie żadnych konsekwencji zachowań durnych, złych i rujnujących nawet się nie ponosiło.

Jakiś czas temu przybył do ośrodka chłopak z bogatego domu. Pani Joanna po dwóch tygodniach od przyjazdu znalazła go trzęsącego się jak ogon barani, zwiniętego w kłębek, w swoim pokoju. Co się stało? Przecież już był dawno po detoksie. Do ośrodka przyjechał (takie zasady) czysty. Więc co?

Oto dopadł go szok cywilizacyjny. Cywilizacji rozmowy i wspólnoty. Bo cywilizacja w Metanoi objawia się relacjami, a nie klikaniem. Mówieniem o uczuciach, a nie wysyłaniem emotikonów. I pracą. Pracą, której on nigdy nie wykonywał. Więc gdy mu mówili: „Weź naczynia zmyj, bo twoja kolej”, po prostu nie wiedział, że płyn i gąbka to nierozłączna para. Nie mówiąc już o, jakże terapeutycznym, praniu bielizny czy myciu podłóg, gdy ma się dyżur. No szok...

– Wpadają w bagno nałogu, a rodzice, szczególnie matki, są najczęściej nadopiekuńcze, starające się pomóc dziecku, wyręczające we wszystkim. Do tego rodzina jest najczęściej współuzależniona. I nie radzi sobie z synem czy córką. W Metanoi m.in. uczymy, że każdy czyn ma konsekwencje. Po tylu latach pracy mogę powiedzieć jedno: nie ma wśród młodych przypadków beznadziejnych. Ale wśród dorosłych, wśród rodziców, są – kiwa głową pani Joanna.

Terapia w ośrodku trwa rok z możliwością (co ważne) przedłużenia. Tymczasem niektórzy rodzice... – Ponieważ po kilku miesiącach dziecko zaczyna się zmieniać, staje się grzeczne, nie ma napadów agresji, bywa, że matka czy ojciec zabierają dziecko przed zakończeniem terapii. Czym najczęściej ją po prostu rujnują. Tłumaczę, że przecież pacjenci z nowotworami, po chwilowej poprawie, chemii nie przerywają. Ale niestety, nie do wszystkich trafia...

Dzień w ośrodku to praca, nauka (gimnazjum i liceum zaoczne), spotkania z terapeutami, obowiązki, modlitwa (chętni), rozmowa z księdzem kapelanem. Rycerze walczą całościowo: pracują nad nawykami, ciałem i duszą.

Kluczowa konsekwencja

Karol do pokoju – świetlicy przyszedł z wielką, drewnianą, dość groteskową „konsekwencją”. Kluczem. Trzyma go cały czas przy sobie, i to przez kilka dni. Klucz – taki jak do wielkiego zamczyska – ma mu przypominać i nauczyć na wieki wieków, że ośrodkowe drzwi należy zamykać. Więc siedzi Karol na kanapie z kluczem w dłoni i opowiada. O swoim szesnastoletnim życiu, dramatycznie barwnym i pełnym skomplikowanych wrażeń. Nie do pozazdroszczenia. A zaczęło się chyba od rozwodu rodziców. Ojciec odszedł. Przy mamie pojawił się drugi facet, który znęcał się nad nią i fizycznie, i psychicznie. A matka, odreagowując chyba, z nieszczęścia i bezsilności biła Karola.

A potem w sumie potoczyło się prosto, jak proste jest przejście od zagubienia i braku opieki do szukania namiastki uczucia. Szukania własnej wartości i „lepszego” w życiu. Karol najpierw szukał w papierosach (miał 9 lat), potem w alkoholu (lat 11), marihuanie, dopalaczach i twardych narkotykach. Skąd narkotyki? Towarzystwo brata trochę częstowało, trochę podkradał. I skończyło się handlem narkotykami w drugiej klasie gimnazjum. A wcześniej – uzależnieniem.

– Samochód ukradłem, ojciec się wściekł, zagroził, że pozbędzie się mnie, jeśli się nie ogarnę. Przyjechałem tu na rozmowę kwalifikacyjną z moją mamą. I postanowiłem: wracam. Nie chciałem tu zostać ani na chwilę. Matka mnie odwoziła i w drodze powrotnej prosiła i płakała, mówiąc, że mnie kocha, że jej na mnie zależy. Zgodziłem się wrócić na miesiąc. Zostałem prawie rok... Nie żałuję.

Teraz Karol widzi perspektywy i ma pomysł na dorosłe życie. Rok temu perspektywą było przeżycie dnia.

Do pokoju wpada Oliwer, lat 17, z Zambrowa. Siada wygodnie na kanapie i twierdzi, że mówić mu trudno, bo się wstydzi. Mówi jednak piękną polszczyzną, poprawnie, logicznie, precyzyjnie konstruując myśli. Ponad rok temu zaczął tu pobyt. Z powrotem do domu jeszcze mu niespieszno. Opowiada o swoim życiu: braku ojca, papierosach w wieku lat 10, alkoholu, w końcu narkotykach w wieku lat 12. I matce, która w tym samym czasie wyjechała do Danii.

– Miałem starsze towarzystwo, robiłem to, co oni. W końcu i „pracowałem” jak oni – handlowałem narkotykami. Zaczęły się problemy, długi, byłem zaćpany non stop. W końcu ojciec zapowiedział: albo pójdę na terapię, albo wywali mnie do matki, do Danii. Wybrałem terapię. Bo była stosunkowo niedaleko od... miejsca zamieszkania mojej dziewczyny.

Motywacja może nieszczególna, ale skuteczna. Co prawda po dwóch miesiącach pobytu Oliwer spróbował ucieczki, ale marsz w dwudziestostopniowym mrozie przez Puszczę Knyszyńską przywrócił mu jasność umysłu. Na długo. Nie ma to jak ośrodek z puszczą jak... zamkowa fosa. – Wróciłem (policja pomogła) i wtedy już sam chciałem wyjść na prostą i przejść terapię. Obecnie planuję pobyt w ośrodkowym hostelu, dalszą naukę. A potem chcę pracować w Białymstoku. Zwykłe, dobre życie.

Atmosfera domowa

Osiemnastoletni Rafał przyjechał do Metanoi z Wielkopolski. Wcześniej był w dwóch innych ośrodkach, ale źle mu tam było. Naprawdę źle. Jakaś niesprawiedliwość, atmosfera przemocy, harmider. W końcu przejechał kilkaset kilometrów i pojawił się w puszczy. – Ale ja nawet o tej puszczy nie miałem pojęcia. I naprawdę na początku ciężko mi było. Ale kto wie? Może właśnie ta puszcza najbardziej pomogła? Poza tym tu jest domowo. Mimo że wymagają od nas i trzeba naprawdę się starać.

Rafał chce z czasem wrócić do Wielkopolski. Pracować, normalnie żyć.

Michał Maksymilian natomiast, jak sam mówi, ma duszę artysty. Jego największe marzenie to odebrać Oscara. – Ale nie tego, co przez drzwi właśnie głowę wsadza – dowcipkuje Michał Maksymilian o koledze Oskarze.

– Pochodzę z Pabianic, drugiego najbiedniejszego miasta w Polsce – zaczyna opowieść Michał Maksymilian. – Jestem tu 16 miesięcy, kończę terapię. Chociaż, jak mówi pani Asia, terapia właściwa to dopiero się zacznie. Jak już będę poza ośrodkiem.

A co oznacza, że Michał Maksymilian posiada duszę artystyczną? Ano na przykład to, że pisze wiersze i gra na scenie. Scena co prawda skromna, ośrodkowa, ale sztuki wystawiają tu regularnie. Takie właśnie o nich: o życiu młodych, trudnościach i wyborach. Bywa, że i o śmierci.

– Po szkole średniej chcę doszlifować język angielski i wyjechać do... USA. Podbijać Hollywood. A jak już podbiję, to kasę na ośrodek przeleję. Żeby z kolejnymi remontami nie było problemu. Tak jak teraz.

Bo teraz to problem jest spory: ośrodek stary, trzeba go dostosować do wymogów przeciwpożarowych. W ciągu jednego roku. W innym razie zostanie zamknięty.

– A jeśli już robić remont, to warto i pokoje odświeżyć, by się dobrze mieszkało chłopakom i dziewczynom – planuje dyrektor ośrodka ks. Piotr Kobeszko. – Na razie to dzielimy skórę na niedźwiedziu, bo potrzebujemy minimum miliona złotych. A od dobrych ludzi mamy połowę tej sumy. Ale ja naprawdę wierzę, że nad dziełami tego typu Bóg czuwa. Widzę to tutaj codziennie.

Ks. Piotr pracuje w ośrodku od niedawna. Ale to, co poznał, to, co zobaczył – przemiany, radości, nadzieję w oczach „beznadziejnych” – nastraja go bojowo. Jak rycerz też będzie dla swoich młodych rycerzy walczył. Wychowankowie są tego warci.

Michał Maksymilian niedługo wraca do domu. Najbardziej boi się o ośmioletniego brata. Żeby nie poszedł jego drogą, bo tak się zapowiada. Gdy wróci do domu, będzie więc chciał pokazać, jak bardzo mu na nim zależy. Żeby poczuł miłość. Może go to uleczy? A najbardziej na świecie Michał Maksymilian podziwia swoją mamę. Z którą przez lata niezbyt dobrze żył. I z którą dopiero teraz, po terapii, potrafi rozmawiać.

– Dlaczego mamę? Bo nałogowo piła całe swoje dorosłe życie. Od młodości. A jest trzeźwa już pięć lat

Może i Michał Maksymilian dobrze się uzbroił. I zwycięży.