On widzi dalej

Marta Deka, ks. Zbigniew Niemirski

publikacja 30.12.2016 06:00

Straciła własne dziecko, świadomie adoptowała chore. Mówi, że Bóg, zabierając, daje, a kiedyś wytłumaczy sens.

Violetta Tomczyk (z lewej) i Elżbieta Stolarczyk przy figurze Maryi Matki Życia, stojącej przed kurią diecezji radomskiej. ks. Zbigniew Niemirski /Foto Gość Violetta Tomczyk (z lewej) i Elżbieta Stolarczyk przy figurze Maryi Matki Życia, stojącej przed kurią diecezji radomskiej.

Violetta Tomczyk zgłosiła się do naszej redakcji, bo – jak powiedziała – czuje się trochę wywołana do tablicy po przykrym wydarzeniu związanym z oknem życia w Radomiu. Przypomnijmy: w internecie rozpowszechnione zostało zdjęcie radomskiego okna z napisem: „Nie przyjmujemy dzieci z wadami genetycznymi!!! Brak chętnych na adopcję”. Gdy tymczasem widnieje tam napis: „Mamo, pozwól mi żyć!”.

Ogarnęło mnie oburzenie

– To było krzywdzące. Tak, czuję się skrzywdzonym rodzicem adopcyjnym chorego dziecka. Dziecka przyjętego z pełną świadomością nieuleczalnej i śmiertelnej choroby. Nie oczekuję żadnych słów uznania czy podziwu, nie po to zabieram głos. Czuję, że muszę powiedzieć głośno, iż dzieci niepełnosprawne też znajdują rodziców, i wcale nie z litości, bo choć są to bardzo trudne decyzje, mają solidny fundament – mówi V. Tomczyk.

Z mężem Arturem są małżeństwem z 10-letnim stażem. Ona jest pielęgniarką, a on – z wykształcenia świecki teolog – pracuje obecnie jako kierowca. – Adopcja była wpisana w nasze życie już w okresie narzeczeństwa. Wiedzieliśmy od razu, że do niej dojdzie, dlatego zaraz po ślubie trafiliśmy do Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego przy Caritas Diecezji Radomskiej. Oboje jesteśmy ludźmi wierzącymi, stąd nie wyobrażaliśmy sobie innego ośrodka. W okresie przygotowania do adopcji zaszłam w ciążę, ale mimo to drugim torem szła procedura adopcyjna. I wtedy przyszło bolesne doświadczenie straty własnego dziecka – wspomina pani Violetta. Od tego momentu kobieta musiała sobie radzić z bólem po stracie i finalizacją procedury ado- pcyjnej. Marysia trafiła do nich dwa lata po ślubie. Miała pół roku, była chorym dzieckiem. – Od pierwszego spojrzenia w oczy tego dziecka w sterylnym, białym i pozbawionym zabawek łóżeczku w szpitalnej sali wiedziałam, że to jest moje dziecko. Oboje z mężem mieliśmy to szczęście, że nie musieliśmy dokonywać żadnych wyborów między dziećmi. Jestem wdzięczna Panu Bogu i ośrodkowi adopcyjnemu, że moje dziecko było pierwszym, które nam przedstawiono. Nikt nas nie okłamał, to my dokonaliśmy wyboru – mówi mama adopcyjna i zaznacza, że takich wyborów dokonuje wiele rodzin, świadomie przyjmując chore dzieci. – My nie domagamy się specjalnego traktowania, gratyfikacji finansowej lub gloryfikowania naszych zasług czy poświęcenia. Ale po publikacji kłamliwego zdjęcia ogarnęło mnie oburzenie. Zrobiłam to, co zrobiłam. To była decyzja moja i mojego męża. Nabrałam trochę odwagi, by się pokazać i by powiedzieć o tym głośno. Nie interesuje mnie ani czarne, ani kolorowe skandowanie, bo są takie wartości, nad którymi nie podejmuje się dyskusji – mówi pani Violetta, jednocześnie wyrażając żal, że musi się wychodzić na ulice, by bronić najświętszych rzeczy osadzonych na prawie Bożym, jakim jest prawo do życia.

Błogosławiona strata

Po utracie dziecka V. Tomczyk potrzebowała kilku lat, by przepracować w sobie tę sytuację. – Ból, jaki rodzi śmierć dziecka, niezależnie od tego, w którym momencie jego życia to następuje, zawsze jest tragedią osobistą, rodzinną i niczym nie da się go pomniejszyć. Mówią: „Czas goi rany”. Powiem z całą odpowiedzialnością: bzdura, nie da się odłożyć na bok, zapomnieć czy „zastąpić” zmarłego dziecka kolejnym. To dziecko miało naszą miłość, nasze oczekiwanie, troskę – ono już miało swoje imię. Każde kolejne będzie nosiło inne – własne. A to, które odeszło, nigdy nie powie do nas: „mamo, tato”... – przekonuje. Kobiety w takim położeniu spotykają się często z niezrozumieniem otoczenia, które niejednokrotnie bagatelizuje lub pomniejsza tę tragedię, bo przecież poronienie zdarza się na takim etapie, gdy ciąża jest jeszcze niewidoczna. Tymczasem matka widzi to zupełnie inaczej. – Gdy wrócimy ze szpitala do pustego domu, popatrzymy na pierwsze zrobione już zakupy i uświadomimy sobie, że naszemu maluszkowi nie założymy tych śpioszków z misiem, łóżeczko będzie puste, grzechotki pozostaną nietknięte i gryzaka nikt nie pogryzie, to wtedy nie ma nic – nie ma radości, nie ma sensu, nie ma perspektyw na jutro, nie ma nas w nas. Na ulicy widzimy niemal same ciężarne lub potencjalnie do tego zdolne. My jesteśmy ten inny, „wybrakowany” gatunek – mówi V. Tomczyk.

Rodzina, znajomi w takiej sytuacji często wychodzą z założenia, że lepiej tego tematu nie dotykać, bo wtedy rozdrapuje się ranę. Tymczasem rodzicom osieroconym potrzeba wsparcia, potrzeba, by ktoś był obok, czasem porozmawiał, a czasem pomilczał. Próba pomniejszania czy bagatelizowania wywołuje jeszcze większy ból. Dobrze, że dzisiaj rośnie świadomość prawa do odebrania ze szpitala dziecka utraconego na każdym etapie ciąży. Rośnie także świadomość, że takie dzieci mają prawo do pogrzebu. Gdy pani Violetta utraciła dziecko, wyglądało to dużo gorzej. – Idąc na cmentarz, przeżywamy, że nawet świeczki nie mamy gdzie postawić, bo nikt nam nie powiedział, że mamy prawo do odebrania doczesnych szczątków naszego dziecka. Nie mamy aktu zgonu. Mogliśmy ubiegać się o ten dokument, ale nikt nie traktował nas poważnie, bo to dopiero któryś tydzień – żali się V. Tomczyk. W końcu, po długim procesie przepracowania, mama utraconego dziecka nazywa to przeżycie błogosławioną stratą.

– Jestem osobą wierzącą i jestem przekonana, że nie ma przypadków w naszym życiu. Nie zawsze muszę widzieć sens wydarzeń, moja zdolność widzenia to co najwyżej najbliższy zakręt. Bóg widzi nie tylko dalej, ale widzi całość, i w tej perspektywie poszczególne wydarzenia nabierają innego charakteru. Gdyby nie to doświadczenie, bolesne i przerażająco trudne do zniesienia, nie byłoby tego, co teraz, nie byłoby pokory w przyjęciu obecnych doświadczeń. Nie rozumiem, buntuję się – pewnie, w końcu pragnęłam ich fizycznej obecności w naszym życiu, ale wiem, że moje dzieci, te, których nie dane mi było przytulić, są w ramionach najlepszego Ojca, choć wolałabym, żeby było inaczej. Choć trudno w to uwierzyć, to zabierając, Bóg daje. A kiedyś pewnie wytłumaczy sens, którego teraz jakby nie widać – mówi V. Tomczyk.

Zeszli z kanapy

Państwo Tomczykowie adoptowali dwoje dzieci. Najpierw chorą Marysię. Dwa i pół roku później trafił do nich jej rodzony brat Szymon. Mają ogromny szacunek do ich biologicznej mamy, że ich urodziła, a z jakichś powodów nie mogąc wychować, przekazała do adopcji, dając im szansę na życie w szczęśliwej rodzinie. Wielką pomocą przez te lata dla państwa Tomczyków jest Katolicki Ośrodek Adopcyjny, który profesjonalnie pomaga, prowadzi i podpowiada. To między innymi dlatego zdecydowali, by dzieci od samego początku wiedziały, że zostały adoptowane. Razem z Violettą i Arturem odwiedzają ośrodek adopcyjny, a do jego dyrektor Elżbiety Stolarczyk mówią po prostu „ciociu”. – Zdrowa rodzina to czysta relacja, zbudowana na szczerości. I tu dotykamy tematu tożsamości i korzeni. Przyjdzie taki moment, że trzeba będzie się zmierzyć z jawnością adopcji. Dorosłe dziecko będzie miało prawo poznać swoją historię. Niezależnie, czy usłyszy ją od nas czy od obcych, ma prawo do wglądu w swoje dokumenty w sądzie, w Urzędzie Stanu Cywilnego i dowiedzieć się prawdy, a wtedy to może zaważyć na relacjach i całej rodzinie. Dlatego jak najbardziej konieczna jest jawność – wyjaśnia E. Stolarczyk. Pani Violetta od chwili adopcji mówiła swojej córce, że jest małym „adoptusiem”.

Robiła to dla siebie, bo tak małe dziecko przecież tego nie rozumie. – Chodziło mi o to, żebym nauczyła się o tym mówić, żebym nie miała jakichś kompleksów z tego wynikających. Tak jest do tej pory. Moje dzieci mają pełną świadomość, że są dziećmi adoptowanymi. Bywają czasem w ośrodku. Wiedzą, co to za miejsce, wiedzą, czym zajmuje się ciocia Ela. Gdy moja córka miała 3 lata, przygotowywałam ją do pójścia do przedszkola. Tłumaczyłam jej, że są dzieci z brzuszka i dzieci z serduszka. Wróciła po kilku dniach przeszczęśliwa. „Mamo – mówi – wiesz, wszystkie są z brzucha, tylko ja jestem z serducha”. Zapytałam: „Córciu, ale masz jakiś problem, smutno ci?”. Odpowiedziała: „Coś ty, jestem wyjątkowa”. Państwo Tomczykowie nie są jedyną rodziną, która po adopcji odwiedza ośrodek. Jest ich więcej, wręcz stworzyły taką nieformalną grupę wsparcia. Ich dzieci znają się nawzajem i wiedzą o swojej adopcji. Rodzice chcą, by w ten sposób przekonały się, że nie są jedynymi adoptowanymi dziećmi, że jest ich więcej.

– Adopcja to nie tylko danie szansy dziecku i stworzenie pełnej i szczęśliwej rodziny dla niego, ale to też realizacja dla rodziców. Dziecko nie tylko bierze, ale też bardzo dużo daje – mówi dyrektor KOA, a pani Violetta dodaje: – Dziecko w życiu wszystko wywraca do góry nogami. Jak mówi papież Franciszek, schodzimy z wygodnej kanapy, przestawiamy wygodnie urządzony dom. Nagle mamy bałagan, pojawia się tysiąc spraw, które musimy załatwić, a te, które dotąd były ważne, muszą być odłożone na bok. Ale co z tego, skoro jest taki fajny maluch, który wszystko to rekompensuje? Radość jest ogromna. Teraz już to wiem i powtórzę jeszcze raz: Pan Bóg, zabierając, daje stokroć więcej.

TAGI: