Jak spod igły

Karina Grytz-Jurkowska

publikacja 27.01.2017 06:00

Historie dawnych rzemieślników pokazują losy całych rodzin, skupionych wokół warsztatu, przemiany czasów.

Jak spod igły

Mówi się, że „nie szata zdobi człowieka”, jednak na przestrzeni wieków ubiór świadczył o statusie społecznym, pochodzeniu i zamożności. Historycy rozpisują się, kto miał prawo nosić złotogłów, dla kogo szyli krawcy cechowi i czym stroje te różniły się od dzieł „tandeciarzy” i „partaczy”.

Manuskrypt opolski

W Opolu cech krawiecki istniał już ok. 1300 roku. O poziomie umiejętności krawców świadczą na przykład wykroje z XVII w., przechowywane w Archiwum Państwowym w Opolu, które stały się materiałem do pracy magisterskiej i wydanej w grudniu publikacji popularnonaukowej. Zawiera ona zdjęcia, ale też podbudowę historyczną, opisującą w ciekawy sposób historię krawiectwa na tym obszarze. Stąd można się dowiedzieć m.in. dlaczego partacze szyli po nocach, że czeladnicy mieli obowiązek korzystania z łaźni i że dziś niemal wszyscy noszą „tandetę”. 

Źródła te są dowodem na to, że mistrz krawiecki musiał umieć uszyć rozmaite stroje, takie jak suknia pańska, kontusz, strój hiszpański i francuski, żywotek, węgierski kożuch, ale też ornat, pluwiał, chorągiew kościelna, a nawet namiot, strój na konia czy wystrój zewnętrzny domu – to tylko niektóre z nich. Dziś wykroje tych egzotycznych już strojów mogą być cennym wzorem dla historyków i rekonstruktorów; wskaźnikiem przemian i mód oraz dobrych praktyk zawodowych.

Cechowa tradycja

Przez kolejne dwa wieki zasady obowiązujące w cechu niewiele się zmieniły. Także wtedy, kiedy młody chłopak Piotr Gonsior (później pisany jako Gąsior) z podopolskich Lędzin, syn cieśli, w latach 20. XX w. szukał dla siebie zajęcia. Ojciec wysłał go na naukę do krawca, bo dwóch starszych braci zajmowało się już ciesielką. I tak przez kolejne lata codziennie jeździł 7 km na rowerze do Opola terminować u jednego z mistrzów, najpierw jako uczeń, potem jako czeladnik. I jak krawcy kilka wieków wcześniej dla nabycia większego kunsztu udawali się na wędrówkę po europejskich warsztatach, tak i on wyjechał na rok do Hanoweru, gdzie ukończył kurs krajczego.

– Potem nie wycinał już form z papieru, ale od razu robił zarys na materiale. Ten kurs był odpłatny a jego rodzice, mając jeszcze siódemkę dzieci, nie mogli wiele mu pomóc, ale wesoły chłopak zaprzyjaźnił się z innym kursantem, Włochem pochodzącym z zamożnej rodziny, i to on opłacił mu część czesnego. Po zdaniu egzaminu Peter Gonsior wrócił, w 1938 roku zdał w Bytomiu egzamin mistrzowski i wstąpił w szeregi majstrów opolskiego cechu – opowiada jego jedyna córka Krystyna. Młody krawiec otworzył warsztat w sąsiednim Suchym Borze, a w listopadzie 1939 roku ożenił się z córką masarza Marią Datko. Jednak wkrótce zawierucha wojenna upomniała się i o zdolnego rzemieślnika. Zabrała mu 5 lat życia, ale udało mu się wrócić z frontu wschodniego, do żony i córeczki.

Ancug za gęś u Gonsiora

Za zrządzenie Opatrzności Bożej rodzina uznała, że z wojennej pożogi ocalała też nowiutka maszyna do szycia firmy PFAFF, sprowadzona tuż po egzaminie mistrzowskim – jeden z pierwszych modeli, który szył i ściegiem prostym, i zygzakowym. – To właśnie temu pradziadek zawdzięczał, że nie zabrali jej żołnierze radzieccy przy przejściu frontu. Idąc na wojnę, zostawił ją właśnie na tym „zygzaku”. Gdy wojacy plądrowali domy, oglądali ją, ale będący z nimi krawiec stwierdził, że jest zepsuta, bo igła dziwnie przeskakuje. I tak do dzisiaj maszyna stoi i jest sprawna! – opowiada prawnuk Piotra Gonsiora Damian Niesłony. To on niedawno spisał historię swojego przodka i rodzinnej tradycji krawieckiej. A że zrobił to w pięknej miejscowej gwarze, wygrał nią w Łubnianach najnowszą edycję konkursu „Ze Śląskiem na ty”.

Sprzęt ocalał, ale po wojnie o materiały było ciężko, a i ludzie biedni. Krawiec Gonsior uruchomił na nowo warsztat – w Lędzinach, gdzie się przeprowadził. – Przychodziły do niego kobiety przeszywać ancugi (garnitury) mężów, którzy nie wrócili z wojny, na ubrania komunijne dla dzieci czy przerabiać ubrania „na lewą stronę”, gdy pierwotna była sfatygowana. Zamiast pieniędzy przynosiły kury czy gęsi. Dopiero potem szył już garnitury, płaszcze, sutanny, bo przyjeżdżali studenci z Wrocławia, profesorzy ze Śląska i księża. Raz biskup Wacław Wycisk, zamawiając u niego spodnie, żartował, że „starczy od kolan w dół, bo wyżej jest sutanna”.

Ojciec potrafił tak uszyć, by strój maskował mankamenty figury i dobrze leżał. Jego marka przyciągała klientów, bo był „akuratny”, słowny, a przy tym niedrogi. W jego warsztacie wisiał oficjalny cennik, do którego się nie stosował, gdy widział, że kogoś nie stać. Nawet musiał zapłacić za to karę – wspomina jego córka.

Humor i dokładność

W zakładzie prócz uczniów pomagały żona i córka, wnuki też wychowały się w pobliżu krawieckiego stołu i do dziś radzą sobie z igłą. Dni robocze przebiegały jak w szwajcarskim zegarku, niemal identycznie, jak opisuje opolski manuskrypt sprzed 300 lat. – Ojciec wstawał o 5 rano, pracował sam do godz. 7, jadł śniadanie i pracował już z uczniem do południa. Po obiedzie półgodzinna drzemka na krawieckim stole i praca do wieczora z przerwą na kawę o 15. W środę przymiarki, w sobotę od rana prasowanie strojów ciężkim żelazkiem, a potem wydawanie odzieży. Przy pracy leciało Radio Luxembourg, bo ojciec był muzykalny i lubił sobie śpiewać, grał też zresztą na skrzypcach. Gdy w radiu słyszał trzaski, wiedział, że idzie burza. Zakładał wtedy kapelusz i szedł pomóc kobietom przy sianie czy żniwach. A ludzie, widząc go, mawiali: Gonsior na łąkę jedzie, to będzie burza, trza się uwijać – uśmiecha się pani Krystyna.

Okoliczni mieszkańcy lubili go za uczynność i poczucie humoru, choć bywało, że sobie żartował z klientów. – Jak przyjeżdżali na przymiarkę studenci, to pytał ich śląską gwarą, czy „tyn kneflik przisyć blank na randzie?” (ten guzik przyszyć całkiem na skraju), a oni nie rozumieli, o co chodzi. Jak na cmentarzu widział rząd równych kwiatków – tzw. śtudentek i tylko dwa były wyższe, to stwierdził, że to „same śtudynty i dwa profesory” rozbawiając tym kobiety – opowiada o pradziadku Damian.

Dobro zostaje

Córka, choć pomagała mu w szyciu, z zawodu została organistką, ale za to żona jednego z wnuków jest krawcową. Do dziś ciepło wspomina cenne uwagi seniora, tajniki zawodu, którymi się dzielił, i jego serdeczność. – Mawiał zawsze: „Krawiec sługa Boży, jednemu porwie, a drugiemu włoży”. I rzeczywiście, jak zostało mu materiału, np. podszewki od kogoś, to dawał innemu, biedniejszemu. A mnie radził, bym kupiła sobie nowoczesną maszynę z overlockiem – uśmiecha się pani Regina, żona Piotra Niesłonego i mama trojaczków – Damiana, Fabiana i Marcina. Nestor rodu szył do końca, a dożył 86 lat, tylko potem już mu się czarna nitka zlewała z materiałem. Ale zdążył jeszcze sprawić obu wnukom – Piotrowi i Adamowi – ślubne ancugi z lampasami; ślubu wnuczki Ani nie doczekał.

– Na jego pogrzeb przyszło tyle ludzi z okolicy, że obcy mijający kondukt aż pytali, kto ważny umarł – wspomina rodzina. Zostały im po nim ciężkie nożyce, maszyna, unikatowe księgi z wykrojami, katalogi, zdjęcia i ciepłe wspomnienia. A prawnukom odziedziczone zdolności manualne i świetny przykład rzemiosła i takiego postępowania, by po latach być w dobrej pamięci ludzi.

Dawne źródła

„Manuskrypt cechu krawców ze zbiorów Archiwum Państwowego w Opolu. Edycja krytyczna” to VIII tom serii „Opera Extraordinaria” wydany w Opolu w grudniu 2016 r. Publikacja została oparta na pracy magisterskiej podjętej przez Grzegorza Brożynę, opracowała ją Krystyna Kossakowska-Jarosz. Książka zawiera zbiór wykrojów krawieckich z końca XVII w. Wzbogaca je opis historii krawiectwa na Śląsku, organizacji cechowych oraz ich praw i praktyk, informacje o przyrządach i technikach krawieckich, materiałach i rodzajach ubioru, a także o jednostkach miar stosowanych w dawnych epokach. Całość (160 stron) oprawiona w twardą okładkę. Dostępna w AP w Opolu (ul. Zamkowa 2).