Wybucha wulkan miłości

Marek Szyperski

publikacja 11.04.2017 06:00

– Człowiek jest tyle wart, ile może pomóc drugiemu człowiekowi – uważa Sylwia Ulatowska.

Dobre dzieła zaczynają się od prostych gestów, dobrego słowa i życzliwej obecności Henryk Przondziono /Foto Gość Dobre dzieła zaczynają się od prostych gestów, dobrego słowa i życzliwej obecności

Jedna osoba może sprawić, że życie będzie lepsze, lżejsze, piękniejsze. Może to zrobić jeden człowiek, nie czyniąc nic nadzwyczajnego, po prostu reagując na ból i cierpienie... Oto trzy historie cierpienia i tych, którzy nie przeszli obojętnie wobec nieszczęścia.

Wojtek

Od 13 lat jest przykuty do łóżka. Stało się tak przez jeden niefortunny skok do wody. Dziś wreszcie ma nowoczesny wózek, który pozwoli mu na samodzielne poruszanie się. Pomoc w jego kupnie zaoferowali praktycznie wszyscy mieszkańcy podciechanowskiego Władysławowa – miejscowości, w której mieszka i w której przez lata jako strażak ochotnik spieszył z pomocą innym. I właśnie to jego koledzy strażacy z OSP Władysławowo zainicjowali akcję wsparcia.

– Już wcześniej robiliśmy paczki na Boże Narodzenie dla Wojtka – mówi sołtys, strażak OSP Kazimierz Wiśniewski. – Nie można przejść obojętnie obok ludzkiej tragedii. Wiadomo, że każdy ma mnóstwo własnych spraw, problemów, obowiązków, ale taka bezinteresowna pomoc drugiej osobie także integruje mieszkańców. Wystarczył jeden człowiek, który sprawił, że od małej iskierki rozpalił się wielki ogień. Pan Wojtek ma 34 lata, będzie sparaliżowany do końca życia. Może jedynie mówić. Pozostaje pod opieką siostry.

– Tak się ułożyło: rodzeństwo założyło własne rodziny, a ja zostałam w domu rodzinnym, zajmuję się bratem. Dla mnie to zwykła codzienność, ta opieka nie jest uciążliwa, daje siłę, wzmacnia więzi rodzinne i miłość do rodzeństwa – mówi Lidia Twardzikowska. – Najważniejsze, że Wojtek żyje i jest z nami. – Ci ludzie, którzy sprawili, że moje życie będzie łatwiejsze, bo będę mógł dzięki temu wózkowi samodzielnie się poruszać, są taką nadzieją, iskierką w moim życiu. Dają mi dużo radości i dzięki nim zwykły dzień jest łatwiejszy – mówi Wojciech Kaliszewski.

Aneta

40-letnia mieszkanka Sońska, od siedmiu miesięcy pozostająca w śpiączce, zaczyna powoli wracać do zdrowia. Niestety, jej rodzinie kończą się pieniądze, niezbędne do leczenia w specjalistycznej, prywatnej klinice, w której miesięczny pobyt kosztuje 18 tys. zł. To, że mogła tam przebywać przez ostatnie cztery miesiące, zawdzięcza ludziom dobrej woli. Pozostanie tam tylko do końca marca. Ale na jej przyjazd do domu i rehabilitację w nim też będą potrzebne pieniądze. To trwało zaledwie kilka minut. Kobieta nagle źle się poczuła, pojechała na pogotowie i do domu już nie wróciła. Lekarze stwierdzili śpiączkę mózgową. Mąż zabiera ją teraz do domu.

– Znamy się od dziecka. Nie mogę żony oddać do żadnego zakładu opiekuńczego, po prostu kocham ją bardzo. Powinienem się nią zaopiekować, przysięga małżeńska mnie zobowiązuje. Wiem, że ona by zrobiła to samo – mówi Mariusz Murawski.

– Sytuacja jest trudna, bo mieszkamy na piętrze i potrzebna jest winda, żeby nie wnosić żony po ponad 30 stopniach. A prócz tego jest konieczna intensywna rehabilitacja. Ale dziękuję wszystkim, którzy nam do tej pory pomogli! – Moim marzeniem jest, aby mama wróciła do domu. Ciężko bez niej, ciężko, szczególnie że jestem jedynaczką – dodaje córka Karolina.

Siostry pani Anety brały urlopy, by móc się nią opiekować. – W miłości nie ma granic, a to jest nasza siostra. Nie uważamy się za bohaterki, to nie były heroiczne czyny. Tak trudno mi było dzisiaj pożegnać się z siostrą, wrócić do domu, do obowiązków, pracy. Serce mi mówiło, że chcę być z nią, przytulać ją i wtedy przypomniała mi się Ewangelia o miłosiernym samarytaninie – mówi Katarzyna Kupokowska.

– W moim życiu każde cierpienie zbliża mnie do Boga. On nie chce, żebyśmy cierpieli, ale przez cierpienie człowiek dojrzewa. W przypadku Anetki pytam Go: „Panie Boże, co chcesz mi powiedzieć?”. Ale najpierw trzeba uporać się z bólem, który ma się w sercu. Na pewno to wszystko zbliżyło nas jako siostry i pokazało nam, jak wielkie mamy dla siebie znaczenie, jak się kochamy. Każda z nas ma rodziny, ale tutaj to jest kolosalne zjednoczenie, wulkan miłości, który wybucha, łączy. Widzimy też ofiarność ludzi, to dzięki ich hojności, dobroci Anetka mogła być w ośrodku. By opiekować się siostrą, wzięłam tydzień bezpłatnego urlopu, a moja szefowa dała mi pensję za cały miesiąc. W tej całej sytuacji cała nadzieja w Panu Bogu, to jest niesamowite zaufanie. Jeśli człowiek zaufa Bogu i wszystko odda, to wszystko się toczy wspaniale.

Ola

Po wypadku lekarze nie sądzili, że przeżyje. Teraz o jej stopniowym powrocie do zdrowia mówią, że to cud. 9-letnia Ola z Łopacina koło Ciechanowa jest sparaliżowana, nie mówi i nie chodzi. By dalej wracała do zdrowia, potrzebna jest specjalistyczna rehabilitacja. Czterotygodniowy turnus kosztuje ponad 22 tys. zł. Na wysokości zadania stanęło wielu wspaniałych ludzi, którzy zorganizowali dla niej festyn charytatywny w Gąsocinie.

– Jestem jej ojcem chrzestnym. Gdy doszło do wypadku, przypomniał mi się jej chrzest, słowa z przysięgi, że rodzice chrzestni będą pomagać, i to był ten bodziec, ten impuls do zorganizowania koncertu – mówi Paweł Michalkiewicz. Na początku miała być maleńka impreza wiejska, a przyszło ok. 5 tys. osób...

Ola uległa wypadkowi samochodowemu w drodze na wakacje. – Mieszkam w Kętrzynie i dostaliśmy telefon o wypadku. Powiedziano nam, że dwie osoby nie żyją, a sześć jest w szpitalu, że ktoś musi wejść na OIOM i rozpoznać Olę – wspomina Paweł Michalkiewicz. – Kiedy przyjechałem, była nieprzytomna. Do końca życia nie zapomnę tego widoku. W wypisie zapisano wprost, że w wyniku wypadku „głowa jakby została oderwana od ciała”. W szpitalu w Olsztynie lekarze mówili, że Ola nie miała prawa przeżyć, że to był cud. Była w stanie krytycznym.

– Nie zastanawiałam, czy pomóc. Wiedziałam, że muszę to zrobić. Gdy zobaczyłam Olę w szpitalu, od razu zrozumiałam, że tej rodzinie jest potrzebna pomoc – wspomina Sylwia Ulatowska, pedagog Szkoły Podstawowej w Gąsocinie, współorganizator festynu dla Oli. – Nie liczę na żadną wdzięczność, chciałam to zrobić, włożyłam całą siebie w przygotowanie tego festynu. Uśmiech Oli i radość, łzy szczęścia rodziców to dla mnie największa nagroda. Jestem pedagogiem, wybrałam taki zawód, bo lubię pomagać. Nie mam zbyt dużo wolnego czasu, ale uważam, że człowiek jest tyle wart, ile może pomóc drugiemu człowiekowi. Dobro zawsze powraca, może ja będę kiedyś potrzebowała pomocy?

Ola się nie poddaje, walczy. Mamy nadzieję, że uda się chociaż częściowo przywrócić jej sprawność. Ola miała m.in. złamany kręgosłup szyjny i przerwany rdzeń kręgowy. Jest całkowicie sparaliżowana, karmiona pozajelitowo, oddycha za pomocą respiratora, nie mówi, komunikuje się za pomocą ruchu warg i oczu. – Śmieje się, tylko nie ma z nią kontaktu słownego ani ruchowego – mówi Barbara Jaroszewska, babcia Oli. – Nasza wdzięczność jest ogromna. Tak jak zaskoczenie – nie spodziewaliśmy się, że tylu ludzi będzie chciało pomóc. Teraz mam ogromną wiarę w drugiego człowieka. Dzięki ludziom, którzy przekazali pieniądze na rehabilitację, nasza córka może wracać do zdrowia – mówi Witold Kamiński, tata Oli.