Bóg w naszym mieście

publikacja 23.04.2017 06:00

Rozmowa z Miłoszem Janczewskim, koszalińskim architektem, o Bogu, mieście i zaangażowaniu w życie lokalnej społeczności.

Miłosz Janczewski z silikonowymi modelami stóp Natana i Wiktora. Katarzyna Matejek /Foto Gość Miłosz Janczewski z silikonowymi modelami stóp Natana i Wiktora.

Pretekstem do spotkania z Miłoszem Janczewskim, architektem z Pracowni św. Józefa w Koszalinie, jest jego zwycięstwo w konkursie na Pomnik Dzieci Utraconych. Monument stanie na Cmentarzu Zachodnim w Szczecinie przy istniejącym grobowcu dzieci utraconych. Konkurs na rzeźbę ogłosiła szczecińska Fundacja Donum Vitae, której zadaniem jest troska o małżeństwa i rodziny cierpiące z powodu problemów z płodnością. Odpowiedziało na niego 24 autorów z całej Polski i zagranicy, nadsyłając 31 prac. Oszczędna i wymowna zarazem koncepcja zaproponowana przez Miłosza Janczewskiego spodobała się wszystkim członkom komisji i jednogłośnie zdecydowali, by to jego rękom powierzyć wizerunek miejsca, w którym spoczywają ciała dzieci utraconych. Pomnik stanie na jednym z największych cmentarzy w Europie jeszcze w tym roku, jego odsłonięcie jest planowane na 15 października, w Dniu Dziecka Utraconego.

Katarzyna Matejek: Dlaczego zdecydował się Pan wziąć udział w konkursie?

Miłosz Janczewski: Temat dzieci poczętych od dawna mnie porusza, tym bardziej że od kilku lat jestem współorganizatorem Marszu dla Życia i Rodziny. Zaproszenie do udziału w konkursie znalazłem na Facebooku i już chwilę później przyszedł mi do głowy pomysł na rzeźbę. Od razu zdecydowałem się na udział w konkursie.

Pomnik przyjmie kształt prostopadłościanu z białego marmuru z wymownym napisem „Jestem” i odciśniętymi dwiema niemowlęcymi stópkami. Co to oznacza?

Moja propozycja jest minimalistyczna. W bryle zawierają się dwa charakterystyczne punkty: napis, który ma podkreślać to, że te dzieci nie odeszły na zawsze i że poprzez obcowanie świętych są obecne wśród nas, oraz odcisk stópek, które w odbiorcach mają wywołać najbardziej tkliwe uczucia, ale też podkreślić wymiar transcendentny odejścia nienarodzonych, przypominając, że ich śmierć to jednak nie koniec.

Mali modele, których stopy posłużyły do projektu, to koszalinianie.

Długo zastanawiałem się, jak wykonać odlew stopy małego dziecka. Jestem w stałym kontakcie z Domem Samotnej Matki, więc tam zapukałem. Zarówno siostry, jak i jedna z matek zgodziły się na udział małego Natana w tym przedsięwzięciu. Nie było to łatwe, bo szybko przekonałem się, jak bardzo jest żywy. Odlew musieliśmy wykonać wieczorem, gdy chłopiec już spał.

Druga stopa należy jednak do innego dziecka.

To dlatego, że nie chciałem już dłużej przeszkadzać Natankowi. Z pomocą przyszli znajomi i pobrałem odlew stopy ich syna Wiktora. Szczęśliwie się złożyło, bo zyskało to nowy kontekst: te dwie różne stópki podkreślają, że nie jest to pomnik dziecka utraconego, ale dzieci utraconych.

Na Pana profilu facebookowym można przeczytać: „Kocham Jezusa, a On nieskończenie bardziej kocha mnie”. Deklaruje Pan wiarę publicznie, to niepopularne.

Pochodzę z rodziny katolickiej, choć nie ominął mnie kryzys wiary. Był taki moment, kiedy odszedłem od Kościoła. Nie na długo na szczęście, Pan Bóg szybko przyciągnął mnie do siebie z powrotem. Uważam, że przekonań religijnych nie powinno się spychać do sfery tabu. Dlatego staram się przyznawać do Boga nie tylko przed znajomymi, ale także publicznie. Oczywiście modlę się w zaciszu, ale świadectwo wiary chcę pozostawić w jak najszerszym wymiarze.

Jak Pan to realizuje?

Sposób podpatrzyłem, gdy mieszkałem we Włoszech. Zwróciłem uwagę na to, że po bułki rano idę przez plac św. Małgorzaty, potem przechodzę obok dworca św. Łucji, potem znowu wędruję po ulicy jakiegoś świętego. Uświadomiłem sobie, że większość nazw ulic, instytucji to pomniki chrześcijaństwa, które pozostawiły ślad tego, czym żyli ludzie poprzednich wieków. W Koszalinie tego brakuje. Jesteśmy narodem katolickim, ale w naszej kulturze, architekturze wiara nie odbiła się w takim stopniu. Zależy mi, żeby budować cywilizację chrześcijańską. Dlatego świadomie nazwałem swoją pracownię architektoniczną imieniem św. Józefa.

Dlaczego wybrał Pan św. Józefa, a nie innych, np. patronów naszej diecezji, świętych Wojciecha lub Maksymiliana?

Albo nie św. Marka, patrona architektów? Wybrałem św. Józefa, bo wychowałem się przy parafii św. Józefa Rzemieślnika w Koszalinie i tam początkowo mieściła się nasza pracownia. Poza tym był on pierwszym budowniczym naszej cywilizacji. W greckim przekładzie Ewangelii św. Marka określany jest mianem „tektōn” – rzemieślnik, budowniczy. Od tego wziął się termin „architekt”. Kiedyś nie było podziału na murarzy i architektów, jedna osoba zajmowała się całością przedsięwzięcia. W naszej pracowni podchodzimy do tego podobnie: nie tylko projektujemy budynki, ale chcemy kreować całą przestrzeń.

Notatka „o nas” na stronie Waszej pracowni brzmi „Bóg chce, abyśmy czynili sobie ziemię poddaną”. Jak chcecie przekształcać naszą okolice?

Bóg nas uczy, że możemy wpływać na świat. Podczas Mszy św., gdy kapłan przygotowuje dary, modli się słowami „Błogosławiony jesteś, Panie Boże wszechświata, bo dzięki Twojej hojności otrzymaliśmy chleb, który jest owocem ziemi i pracy rąk ludzkich”. Piękne jest to połączenie dzieła natury z pracą człowieka. Raczej nie spożywamy samego ziarna zbóż, Bóg daje je nam poprzez naturę, ale my musimy włożyć pracę, żeby wypiec chleb. Dlatego w naszej pracowni nie obawiamy się przekształcać natury, przeciwnie, chcemy dodawać do niej coś pięknego. Ważne jest dla nas nie tylko to, jak bryła budynku będzie osadzona w przestrzeni, ale też jak to wpłynie na kulturę, ducha społeczności – czy ludzie się w tym odnajdą, coś nowego zauważą. To jest dla nas istotne przy projektowaniu.

A wystrój wnętrz? Ludzie kierują się modą, aktualnie wybiera się styl skandynawski, vintage, glamour. Czym Wy się kierujecie?

Najważniejsze jest to, żeby wnętrze pasowało do osoby. Projektując dla kogoś, staramy się go poznać. Dowiadujemy się, jaki jest: żywy, dynamiczny i lubi mocne kolory? A może woli połączenie nowoczesności z akcentami zabytkowymi? Co jest dla niego ważne i jak chce to wyrazić w swoim domu? Nie ma ścisłych reguł, ale myślę, że przed podjęciem każdej decyzji warto zapytać o opinię Pana Boga.

A Pan? Pyta Pan Boga, jak zaprojektować obiekt?

Tak, oczywiście. Konsultuję z Nim każdy projekt.

Mieszkał Pan w USA, zdobywał Pan szlify u architektów w Wenecji, Jerozolimie, Krakowie, ma Pan na swoim koncie nagrody jako architekt. Wielu utalentowanych koszalinian opuściło to miasto, by zrobić karierę gdzie indziej. Dlaczego po latach wrócił Pan do Koszalina?

To moje miasto rodzinne. Nie zostałem gdzie indziej, bo uznałem, że tu jest jeszcze dużo do zrobienia. I że będę w stanie coś dobrego zaproponować. Dlatego biorę udział w różnych konkursach architektonicznych dotyczących Koszalina, np. przebudowy rynku, dworca. Po głowie wciąż chodzi mi pomysł na centrum stolicy, bo mam nadzieję, że Koszalin w końcu zostanie stolicą województwa środkowopomorskiego. Wówczas tę rangę należałoby wyrazić w miejskiej przestrzeni architektonicznej. Ogromny potencjał ma obszar od ul. Zwycięstwa do Konstytucji 3 Maja, zwłaszcza tzw. manhattan.

Być może jako radny PiS będzie Pan miał szanse wpłynąć na decyzje zbliżające nas do nadania większego prestiżu naszemu miastu. Dlaczego angażuje się Pan politycznie, społecznie?

Mam po prostu taką potrzebę. Czuję się odpowiedzialny za to, gdzie mieszkam. Przecież tak wiele zawdzięczam mieszkańcom Koszalina, którzy tu żyli przed mną, tak jak moi dziadkowie, którzy przybyli tu z Kujaw i Małopolski. Zrobili odważny krok, przyjechali tu po wojnie i budowali to miejsce. A po nich moi rodzice. Teraz czas na mnie, by kształtować tożsamość, jednoczyć.

To nie tylko plany, ale i konkretne działania. Trzy lata temu założył Pan Fundację Miłości.

To była odpowiedź na wezwanie Jana Pawła II, który zachęcał nas do budowy cywilizacji miłości. Od kilku lat należę do Zakonu Rycerzy Kolumba. Jako zakon podejmujemy różne działania charytatywne: wspieramy finansowo ubogie rodziny i podopiecznych Domu Samotnej Matki, przygotowujemy paczki świąteczne dla dzieci, zbieramy makulaturę, którą spieniężamy na rzecz budowy studni w Afryce, prowadzimy kwesty na rzecz ofiar wojny w Syrii i Iraku. Sposobem na wyjście do świata z myślą chrześcijańską jest też teatr „Nawiasem mówiąc”, nasz pomysł na aktywizację dzieci osieroconych. Fundacja pomaga nam to wszystko realizować.

Jest Pan związany z koszalińskim hospicjum.

Pewnego dnia zdecydowałem się tam zapukać z pytaniem „czy jestem tu potrzebny?”. Dlaczego? Z powodu św. Faustyny. Lektura jej „Dzienniczka” skłoniła mnie do odwiedzin ludzi chorych przebywających w hospicjum, żeby przy ich łóżku modlić się Koronką do Miłosierdzia Bożego. Faustynka przekonała mnie, że ta modlitwa w ostatnich chwilach, dniach życia, potrafi zdziałać cuda.

Podchodzi Pan do chorego i…?

Pytam, czy chce się ze mną pomodlić. Często chorzy się zgadzają. Nieraz zdarzało się, że pół godziny po modlitwie taka osoba odeszła ze świata. To tylko potwierdza, że ta modlitwa ma sens.

Czy te wszystkie aktywności nie zajmują Panu zbyt dużo czasu? A co z życiem prywatnym?

Nauczyłem się łączyć moje pasje z pracą. Architektura i rzeźba to zarazem moje pasje, od dzieciństwa, dlatego praca zawodowa daje mi dużo radości. Myśl, że mogę zmienić przestrzeń, dać w ten sposób ludziom dobre odczucia, rekompensuje mi czas, który na to poświęcam.

A marzenia?

Chciałbym dokończyć pisanie „Pestki”. To sztuka, którą zamierzam wystawić kiedyś z teatrem „Nawiasem mówiąc”. Jest już pomysł, jest konstrukcja, ale wciąż brakuje czasu, żeby to dokończyć. Poza tym jest kilka pomysłów rzeźbiarskich, które chciałbym zrealizować. Nakręcić kilka filmów. I… założyć rodzinę. 

TAGI: