Czas spełniania marzeń

Mirosław Jarosz

publikacja 27.04.2017 06:00

Emerytura dla większości ludzi jest końcem czegoś ważnego. Pozostają ciepłe kapcie przed telewizorem lub pielenie grządek w ogródku. Dla niego stała się początkiem nowego życia.

Czas spełniania marzeń Mirosław Jarosz /Foto Gość – Codziennie staję ze swoją biedą, z prawdą o sobie, przed miłosiernym Ojcem, a Jego spojrzenie pomaga mi inaczej patrzeć na siebie, a przede wszystkim na innych ludzi

Przez kilkanaście lat pracował jako mechanik maszyn górniczych w noworudzkich kopalniach. Kiedy je zamknięto, znalazł zatrudnienie w Zagłębiu Miedziowym, Zagłębiu Ruhry w Niemczech, był nawet operatorem tarczy przy budowie warszawskiego metra. Nieuchronnie zbliżał się jednak czas emerytury. – Koledzy mówili: „skończysz pracować, będziesz miał depresję”. Nie wierzyłem im – zaczyna Krzysztof Wieczorek. – „Mam już dość, ostatnie kilka lat ciągle w delegacji”, odpowiadałem. Będę w końcu szczęśliwy, nic nie będę musiał robić. I przyszedł ten dzień. Przyjechałem do domu z papierem, że jestem na emeryturze. Usiadłem w swoim pokoju i… Nie spodziewałem się, że depresja to coś tak strasznego. To był taki dół, że nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Kompletna pustka.

Spotkanie

Pustkę w końcu wypełniły góry. Zaczęło się od tego, że w 2010 r. wyruszył z córką i w ciągu niecałych trzech tygodni przeszedł pasma górskie prawie całej południowej Polski. – W trakcie jednej z wędrówek spotkałem chłopaka, który zaczął mi opowiadać o Mont Blanc. Zafascynowało mnie to. Tamta rozmowa coś we mnie odblokowała. Zacząłem marzyć, by zdobyć coś ważnego, wielkiego. Ten Mont Blanc stał się dla mnie wtedy czymś takim wyjątkowym. Rok później dopiął swego i pojechał. To była jego pierwsza przygoda z wysokimi górami i doświadczenie, które wiele w nim zmieniło. Nabrał pokory. W drodze na szczyt musiał pokonać kilka kryzysów. Kiedy w końcu go zdobył, bardzo się ucieszył, ale pomyślał „Krzysiek, to nie jest dla ciebie. Nigdy więcej czegoś takiego”. – Zszedłem na dół i wszystko puściło. To, co mówiłem do siebie tam, na szczycie, nie miało już żadnego znaczenia. Wtedy wpadł mi do głowy najbardziej nierealny pomysł – zdobędę Koronę Ziemi. Wiedziałem wtedy i wiem nadal – to jak wybranie się z motyką na księżyc. Ale zacząłem znajomym wspominać o Evereście i spotkałem osoby, które wcale nie odwiodły mnie od tego pomysłu. Przeciwnie, usłyszałem „Krzysiek, trzeba marzyć i muszą to być marzenia największe. Tylko takie mają sens”.

Dlaczego idziesz?

To wielki wysiłek psychiczny, fizyczny i… materialny. Cały rok trzeba składać pieniądze na wyprawę, podejmować się dodatkowych prac, by dorobić. Wszystko dla spełnienia nierealnego marzenia? W domu ma jednak wielkie wsparcie w żonie. Klasyczne pytanie do największych alpinistów, himalistów: „dlaczego chodzą w góry?” zazwyczaj nie znajduje odpowiedzi, bo wiąże się z czymś niewysłowionym, co tkwi na dnie duszy. Krzysztof stara się jednak znaleźć odpowiedź. Wyjaśnia, że z biegiem czasu góry z wyzwania przemieniły się w coś więcej. W rodzaj uczucia. – Zaszły we mnie zmiany, również w sferze wiary – opowiada. – W górach zacząłem się czuć jak ryba w wodzie. Poczułem tam też bliskość Boga. Można to porównać do tego, co czuje się i przeżywa na Eucharystii. Korona Ziemi to najwyższe szczyty na poszczególnych kontynentach. Zależnie od przyjętej klasyfikacji jest ich 7 lub 9. Krzysztof zgodnie z założeniem, że marzenia muszą być największe, chce zdobyć dziewięć szczytów. Po Mont Blanc wszedł na Elbrus i Kilimandżaro. Przegraną był McKinley na Alasce. – To jedno z tych doświadczeń, które uczą pokory – wyjawia. – Zwycięstwa są piękne, ale trzeba umieć też przegrywać. Przygotowany byłem znakomicie, najlepiej z wszystkich poprzednich wypraw. Ale od początku coś szło nie tak. Zapalił mi się namiot od palnika kuchenki i wybuchnął gaz. Udało nam się pożyczyć inny namiot, ale ciągle coś przeszkadzało, zła pogoda i presja czasu. W końcu poddałem się i wróciłem, chociaż dwie osoby z naszej grupy zostały i zdobyły szczyt. Ale widocznie musiało tak być. W ubiegłym roku zdobył najwyższy ze swoich szczytów, liczącą 6962 m Aconcaguę w Ameryce Południowej.

Korona Polski niezłomnym

– Chodzenie po górach to bardzo osobiste przeżycie – tłumaczy. – Stając na zdobytej górze, czuję nieprawdopodobne i niepowtarzalne uczucie, jakby zatrzymał się czas, wszystko wydaje się proste, czyste i piękne, a życie nabiera większego znaczenia i wyrazistego smaku. Dziękuję Bogu, że więcej rozumiem. Góry otworzyły go także na wartości patriotyczne. Już swoją wyprawę na Aconcaguę dedykował żołnierzom niezłomnym. Latem ubiegłego roku w hołdzie rotmistrzowi Pileckiemu przeszedł liczący prawie 500 km główny szlak beskidzki od Ustronia po Wołosate. Jesienią zgłosił się do ekipy Krzysztofa Szwagrzyka jako wolontariusz przy pracach wykopaliskowych na tzw. Łączce. To było kolejne ważne doświadczenie w jego życiu. Dla uczczenia niezłomnych, zdobył jesienno-zimową Koronę Gór Polski. Kilkanaście dni temu wrócił z ostatniego z 28 szczytów. – Tę koronę chciałem im ofiarować, tak uczcić ich pamięć i w taki sposób postawić im pomnik – wyjaśnia. Krzysztof tym, co przeżył w górach, dzieli się na stronie internetowej koronamarzen.blogspot.com. W marzeniach nie ustaje i stara się realizować niemożliwe. W przyszłym roku chce zdobyć Mount Everest.