Pięćdziesiąt makatonów miłości

Agata Puścikowska

GN 13/2017 |

publikacja 30.04.2017 06:00

Tu pałac jest jak dom. Siostra jest jak matka. A mężczyźni są jak dzieci.

Siostry (od lewej): Tymoteusza, Róża, Eliza, Paula i Regina na budowie domu dla chłopców. JAKUB SZYMCZUK /FOTO GOŚĆ Siostry (od lewej): Tymoteusza, Róża, Eliza, Paula i Regina na budowie domu dla chłopców.

Józef jest tu najstarszy. Nawet dużo starszy od swojej mamy – siostry Pauli, opiekunki grupy 1. Do Broniszewic przyjechał niedługo po wojnie jako malutkie dziecko, którego nie chcieli rodzice. A może nie mogli chcieć? Dominikanki chciały i mogły. Dziś Józef – chyba najsprawniejszy fizycznie i intelektualnie ze wszystkich 56 chłopców – świata poza Broniszewicami nie zna i nie widział. Tutaj ma wszystko, czego potrzeba: kochające mamy – siostry i kochających braci w wieku od 14 do kilkudziesięciu lat. Ma też swojego ukochanego wielkiego psa i króliki. – Tam będzie nasz nowy dom – pokazuje dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku Józef. Dumny jest. Ten nowy dom ma być tuż obok pałacu. Musi powstać do końca 2018 r. Jeśli nie, Józef i jego bracia będą musieli opuścić Dom Pomocy Społecznej w Broniszewicach, a zamieszkać w świecie, którego nie znają.

Siostry od niemożliwego

Historia domu pomocy dla chłopców w Broniszewicach sięga początków XX w. Wtedy dominikanki zakupiły stary pożydowski pałacyk. Dla sierot pierwszej wojny światowej. Dom dziecka przetrwał do wybuchu drugiej wojny. Wtedy w pałacu stacjonowali Niemcy, a dzieci z siostrami musiały się wynieść. Po 1945 roku zakon budynek odzyskał i siostry przygarnęły sieroty wojenne. Na chwilę. Bo zaczęły się komunistyczne rządy. I w końcu władze postawiły ultimatum: jeśli siostry chcą pracować z dziećmi, to będą pracować. Ale nie z „normalnymi”. Siostry chciały. Sieroty zostały wywiezione. A zakonnice rozpoczęły pracę z chłopcami, jak mówią, „niestandardowymi”. Z upośledzeniem głównie średnim i głębokim. Robiły to przez wiele lat, a Józef dorastał i wszystko obserwował, a nawet pomagał, jak umiał.

I trwały zakonna praca i spokojne życie chłopców. Aż do... teraz. – Kilka lat temu okazało się, że potrzebne są w pałacu poważne remonty. Pomogli dobrzy ludzie, pałac został wyremontowany. I chociaż na tylu chłopców jest przyciasny, to pewnie by starczył na wiele lat – opowiada s. Eliza. – Jednak okazało się, że obiekt musi być przebudowany, by spełniał wymogi przepisów przeciwpożarowych. Chodzi o budowę specjalnych klatek schodowych i klap oddymiających. Straż pożarna postawiła sprawę jasno: albo przebudowa, albo koniec z chłopcami w pałacu. – No i zaczęły się kłopoty, bo na przebudowę nie zgodziła się konserwator zabytków. Nie wolno nic w pałacu zmieniać – mruży oczy s. Tymoteusza.

– A straż pożarna pozostała nieugięta i mimo zakazu konserwator, zakazała nam użytkowania pałacu. Udało się jedynie przesunąć w czasie przeniesienie chłopców. I otrzymaliśmy ultimatum: musimy do 2018 r. rozwiązać problem, bo inaczej chłopcy będą musieli nas opuścić – dopowiada dyrektorka domu, s. Regina. Tak więc pojawił się dylemat: stanąć na głowie i stworzyć chłopcom nowy dom czy oddać ich do innych ośrodków? Ta druga opcja, po rozmowach długich i trudnych, odpadła. Po pierwsze, dzieci się nie oddaje. Siostry już miały przykre doświadczenia, gdy niektórzy musieli dom opuścić. Jeden wypadł z okna. Drugi – świetnie funkcjonujący i mówiący (co nie jest częste) – mówić przestał. A chłopcy leżący, przyzwyczajeni do broniszewickich warunków od małego, mogliby przeprowadzkę okupić ciężką chorobą. Lub po prostu odejściem. Kolejnych dramatów siostry nie chcą przeżywać. Więc staną na tej głowie. Czy raczej głowach i welonach.

– Postanowiłyśmy zbudować nowy dom. Nie mając ani grosza oszczędności. Znajoma siostra, której udało się stworzyć świetny ośrodek kilka lat temu, dała nam dobrą radę: „Gdy coś było potrzebne dla moich chłopców, po prostu zaczynałam. A o resztę Pan Bóg się troszczył. Wy też zacznijcie..”. I tak zrobiłyśmy. My zaczęłyśmy, On – przez dobrych ludzi – daje pieniądze – opowiada s. Eliza.

Może więc potomni nazwą dominikanki z Broniszewic siostrami dominikankami od niemożliwego…

Simsy – nauczyciele budownictwa

Bo tak po ludzku to ta budowa jest niemożliwa. Kilkanaście sióstr, z wykształceniem głównie pedagogicznym specjalnym, zero inżyniera. – Ja to budowlanki na grach w Simsy się uczyłam – s. Tymoteusza rozbrajająco szczerze podsumowuje swoje możliwości.

A mimo to budynek w stanie surowym już stoi. Za dwa miliony wyproszone na kwestach i zbiórkach. Jeszcze „tylko” uprosić kolejne dwa miliony i chłopcy będą mieli nowy dom. Już dobierają się w pary, bo pokoje będą tam dwuosobowe. Nie tak jak teraz – w jednej sali śpi po 4, 5 chłopców. I jest ciasno, bo niektórzy ważą po 80–90 kg. Inni co prawda drobni, ale za to leżący, poprzyczepiani do rurek z tlenem. A taki koncentrator tlenu zajmuje wiele miejsca.

– W nowym domu będę miał swoją perkusję – przekrzykując walenie w talerze i bębny, tłumaczy Andrzej. – I będę grał.

Andrzej, odkąd dostał perkusję od dobrodzieja domu, ćwiczy i ćwiczy. Może by nawet tą pasją pasował do Daniela, miłośnika muzyki Eneja i gry na akordeonie. Ale dwóch takich artystów mogłoby się nie dogadać. Inne rozumienie sztuki i spore ego. Więc może Daniel będzie mieszkał i tworzył z głuchoniemym Adrianem.

– Nasi chłopcy nigdy nie nauczą się klasycznego języka migowego – tłumaczy siostra Róża, opiekunka grupy 4. – Mimo to doskonale się porozumiewają. Adrian (bardzo wysoki, zawsze pod krawatem lub muchą) mówi wszystko, choć bez słów, gestami pokaże historie ze szkoły czy o robotnikach na budowie. Chłopcy o niepełnosprawności głębokiej, autycy, również się komunikują – gestem, grymasem, pokazując obrazek. – Nie istnieje coś takiego jak „brak możliwości komunikacji z dzieckiem” – dopowiada s. Eliza. – Ze wszystkimi da się porozumieć. W ich własnym języku.

Pięćdziesiąt sześć makatonów, języków... miłości.

Terapie zajęciowo-uczuciowe

Najmłodsi bracia bliźniacy Piotr i Paweł (nie widzą, nie chodzą, głębokie upośledzenie) mają 14 lat, najstarszy Józef – jak Bóg da – za niedługo skończy w Broniszewicach 70 lat. I ponad pięćdziesiątka innych chłopców, których historie są piękne i dramatyczne jednocześnie. Piękne, bo znaleźli miłość i mówią o tej miłości językiem makatonu, uśmiechu i obrazka. Dramatyczne, bo wcześniej, w domach dziecka czy nawet rodzinnych domach, doświadczyli przemocy, odrzucenia, strachu. Dominikanki – w białych habitach – to ich symbol pokoju i spokoju.

– Oni są niemal... w tym samym wieku. Intelektualnie i emocjonalnie mają po kilka lat. Więc na odpuście kupują sobie samochody – to najbardziej pożądane przedmioty – tłumaczy któraś z sióstr. – A Kazimierz to zbierał sobie pieniądze, odkładał drobne oszczędności (z renty), aż uzbierał na sygnety. Kocha te sygnety.

Kazimierz (również nestor domu) prezentuje sygnety z szerokim uśmiechem. To prawda: piękny cały, wraz z biżuterią. – Nigdy nie oceniamy rodziców, którzy decydują się pozostawić tutaj swoich synów – mówi dyrektorka ośrodka. – Cieszymy się, jeśli podtrzymują kontakt z dzieckiem i odwiedzają syna. Chociaż to... rzadkie. Na blisko 60 chłopców kontakt z rodzicami ma dziewięciu.

Kiedyś, lat temu trzydzieści, czterdzieści, dzieci niepełnosprawne masowo były oddawane do ośrodków. Rodzice nawet ukrywali fakt urodzenia takiego dziecka. Dziś na szczęście ta tendencja się zmienia, a rodziny mają większą pomoc i lepiej sobie radzą z opieką. Choć, jak mówią siostry, gdy dziecko jest bardzo chore, ośrodki całodobowe to czasem szansa na lepszą opiekę nad pozostałymi dziećmi. I względny spokój rodziny. – Jedna mama (niepytana przez nas) próbowała się tłumaczyć, dlaczego oddała syna. Opowiadała, jak wyglądało jej życie – samotnej matki z trójką dzieci. Dwoje pełnosprawnych właściwie wychowywało się samo, bo jej uwaga skupiała się wyłącznie na chorym dziecku. To miało poważne i dramatyczne konsekwencje dla zdrowej dwójki – mówi s. Eliza. – Decyzja była koniecznością. I dobrem zarówno dla chorego dziecka, jak i dla zdrowych. Czasem jednak serce siostry boli, gdy rodzice biologiczni zrzekają się praw do dziecka, mówiąc: „Prosimy nie informować o synu. No chyba że o śmierci”.

Ale na co dzień jest jednak radość. Wszystkich. Są warsztaty terapii zajęciowej, gdzie dwie siostry zakonne (również biologiczne!) dbają o to, by sprawniejsi chłopcy dziergali obrazy z włóczki, malowali na szkle czy lepili. Jest i szkoła dla tych chłopców, którzy nawet z trudem się poruszają, nie mówią (w tradycyjny sposób), lecz gadają makatonem, pokazując obrazki i symbole. W tej szkole jest Sala Doświadczania Świata – pełna dźwięków, kolorów, szumiących frędzelków i diod, które stymulują głowy chłopców. Sala wycisza autyków, pobudza chłopców po porażeniu mózgowym. A i siostry chętnie (gdy nikt nie patrzy) grają nogami na wielkim podłogowym pianinie i układają się na wodnym łóżku, jak na wielkim oceanie. By po kilkunastu godzinach pracy odpłynąć. Na chwileczkę.

Dzień jak co dzień

Chłopcy wstają zawsze bardzo wcześnie. Śniadanie, Msza św. (dla chętnych i sprawniejszych). Nawet kilku ministrantów służy. Potem jedni jadą do szkoły specjalnej w Pleszewie (jaka to frajda tak jechać pół godziny w wielkim autobusie z panem kierowcą), inni zaczynają zajęcia w przypałacowych warsztatach terapii zajęciowej i w Sali Doświadczania Świata. Potem wspólny obiad, gry – chińczyk i puzzle górą. Zwyczajne, rodzinne życie. Czasem ktoś się pokłóci, czasem ktoś pokrzyczy, bo akurat po prostu wpadł w złość. Jak to w domu. – Chłopcy lubią odwiedziny. W ubiegłe wakacje przyjechała do nas zaprzyjaźniona rodzina, wolontariusze, i organizowała im zajęcia – grali w piłkę od rana do nocy. A że wszyscy grali do jednej bramki? Tym lepiej. Kłótni nie było – mówi siostra dyrektor.

Damian, dwudziestolatek fizycznie, kilkulatek sercem, to urodzony piłkarz właśnie. A miał być roślinką. Gdy trafił do sióstr, wiele lat temu, nawet nie chodził. Jedna z nich opiekowała się chłopakiem non stop. Nie odstępowała na krok. Dziś Daniel chodzi, mówi (nawet bardziej niż makatonem, bo pełnymi zdaniami), słyszy z pomocą aparatu. No i oczywiście w piłę gra. I kiedyś go tylko nerwy wzięły w szkole, gdy ktoś mu powiedział: „Ty nie masz mamy!”. No to Damian (zwykle pacyfista) po męsku sprawę rozegrał, mówiąc: „Moja mama to Tobiasza!”. Mama – siostra Tobiasza oczywiście.

– No i takich synów miałybyśmy zostawić? – siostry aż się zżymają na samą myśl. – No nie da się. Oni są nasi, my jesteśmy ich matkami. I dom chłopakom zbudujemy. 

O chłopakach i budowie można również przeczytać na www.domchlopakow.pl

Dostępne jest 8% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.