Inkubator brata Marka

Łukasz Sianożęcki

publikacja 10.05.2017 06:00

Zaczęli od kupna butów dla narkomana. Dziś pod ich opieką znajduje się ponad 100 bezdomnych.

– To atmosfera decyduje o wyjątkowości tego miejsca – mówią zgodnie podopieczni schroniska Łukasz Sianożęcki – To atmosfera decyduje o wyjątkowości tego miejsca – mówią zgodnie podopieczni schroniska

Jestem tu od lipca ubiegłego roku – mówi Łukasz, który na oko nie ma więcej niż 20 lat. – Czy pomagam? Jak mi się chce, to pomagam. To po co tu jestem? Bo tu nie piję. Czy chcę wrócić do świata? Teraz jeszcze nie, bo znów się zacznie. Pan Wiesio pracuje od rana w ogrodzie. Przygotowuje grządki pod wysiew. Jest zadowolony z wykonanej pracy. Najbardziej jednak dumny jest z tego, że nie wziął kieliszka do ust od 2 lat. Kiedy zaglądamy do pokoju pana Jana, robi właśnie porządki. – Daję sobie radę – mówi. – Najważniejsze, że na trzeźwo – podkreśla.

Podobnych deklaracji w schronisku dla bezdomnych w Malborku, które prowadzi stowarzyszenie „Fides”, można usłyszeć dziesiątki. – To, że nie piją, to często ich pierwszy mały sukces, ale my tu nie chcemy, aby na tym się skończyło – mówi Ewa Cyran, kierownik schroniska. Pod opieką stowarzyszenia pozostaje ok. 100 osób. Nad bezdomnymi czuwa wykwalifikowana kadra. Do dyspozycji podopiecznych ośrodka są pokoje mieszkalne, stołówka, ogród, zagrody ze zwierzętami, pracownie i wiele innych. Początki nie wyglądały tak okazale.

Strach przed AIDS

– Pamiętam to bardzo dobrze, kiedy zimą 1992 roku znajomy przyprowadził do mojego mieszkania dwóch narkomanów i spytał, czy nie mogliby u mnie na trochę zostać – wspomina Marek Kwaterski, prezes stowarzyszenia „Fides”. – Zgodziłem się, zostali u mnie na noc i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że myślą o tym, żeby zerwać z nałogiem, ale nie mają nikogo, kto mógłby im w tym pomóc – pan Marek wspomina, że chodziło o przypilnowanie, by brali leki, które pomagają w odtruwaniu organizmu. – Zauważyłem też, że jeden z nich miał buty w bardzo złym stanie, a przecież była zima. Poprosiłem żeby przyszedł do mnie następnego dnia. Stawił się bardzo karnie. Poszliśmy do sklepu i, jak na hipisa przystało, wybrał sobie buty z najwyższej półki. A ja zapłaciłem za nie z własnej kieszeni. I tak to się wszystko zaczęło – uśmiecha się pan Marek.

W tamtym czasie wcale jednak nie było mu do śmiechu. – Zgodziłem się im pomóc, choć wcale nie wiedziałem, jak miałbym to robić – opowiada. Przede wszystkim, jak mówi, ogarniał go ogromny strach. – Wtedy praktycznie nie mieliśmy żadnych informacji o HIV i AIDS. Poza tym, że praktycznie każdy narkoman potencjalnie jest nosicielem i może mnie zarazić – pan Marek wspomina, że czasem przybierało to rozmiary psychozy. – Pamiętam informację z gazet o spaleniu karetki tylko dlatego, że przewożono w niej osobę chorą na AIDS. Nie wiedziałem więc kompletnie, jak się wobec nich zachowywać. Byłem niezwykle ostrożny. Ale i tak później jeszcze poddawałem się badaniom.

Ponadto nie było też odpowiedniego miejsca, w którym można by było przeprowadzić proces odtruwania. – Z pomocą przyszedł ksiądz Ignacy Najmowicz, który przy placu budowy kościoła miał przyczepę – opowiada. Jak dodaje, kapłan poradził mu, by założył stowarzyszenie, aby skuteczniej pomagać osobom uzależnionym od narkotyków.

Powstaje „Fides”

Stowarzyszenie nie powstałoby, gdyby nie pomoc osób z neokatechumenatu, do którego pan Marek należał już od kilku lat. – Byli bardzo chętni, aby to zrobić. Znalazł się nawet prawnik, zebraliśmy potrzebne 15 osób i tak na przełomie 1992 i 1993 roku powstało nasze stowarzyszenie – wspomina. – Miałem wtedy tylko trzech podopiecznych, ale stwierdziłem, że aby im dobrze pomóc, będę musiał rzucić pracę. Tak też zrobiłem i zamieszkałem z nimi. – Nie mogłem postąpić inaczej. Jeśli chciałem, żeby przestali brać, to musiałem być z nimi cały czas – opowiada.

Wynajęli dwa pokoje w podupadającym pensjonacie. Za wszystko pan Marek płacił ze swoich oszczędności. Kiedy te się skończyły, na utrzymanie musiała wystarczyć kuroniówka. Po mieście bardzo szybko rozeszła się wiadomość, że jest taki „brat Marek” i pomaga narkomanom. – Dlatego po roku wynajmowaliśmy już dwie kondygnacje tego pensjonatu, a pod moją opieką było 15 uzależnionych. Marek Kwaterski nie tylko pilnował, aby podopieczni nie brali narkotyków i mieli dach nad głową. – Cały ten czas modliłem się. Dałem też od razu chłopakom brewiarze. Odmawialiśmy jutrznię i nieszpory, wtedy też mówiłem im o Jezusie. Nie wszyscy oczywiście przyjmowali to za dobrą monetę. Mieli fałszywy obraz Kościoła i Pana Boga. Z czasem jednak zaczęli się modlić ze wszystkimi.

O działalności brata Marka dowiedziała się również miejscowa opieka społeczna. – Zadzwonili pewnego dnia, zdziwieni, że robimy takie rzeczy, a nie bierzemy od miasta żadnych pieniędzy – z uśmiechem wspomina pan Marek. – Zaraz zadzwonił też ówczesny burmistrz Malborka Tadeusz Cymański i zaoferował 500 zł miesięcznego wsparcia na naszą działalność. To była duża pomoc, bo niemal w całości wystarczała na opłacenie naszego pensjonatu.

Nowy rozdział

W sierpniu 1994 roku przyszła kolejna zmiana. – Burmistrz przywiózł mnie w to miejsce, w którym dziś jesteśmy, i pokazał kompleks zdezelowanych popegeerowskich budynków, mówiąc, że chce je przekazać dla stowarzyszenia. Nie bez wahania, ale się zgodziłem – mówi prezes. Tak zaczął się nowy rozdział w działalności „Fidesu”. Budynki wymagały kapitalnego remontu.

– Tutaj nie było dosłownie nic. Ze ścian wisiały kable, nie było łóżek. Ja spałem na takim wielkim przedwojennym biurku. Zaczęliśmy oczywiście tylko od sprzątania, bo na remont nie było wówczas jeszcze wtedy pieniędzy – mówi Marek Kwaterski. Opłaciło się. Już najbliższej zimy do schroniska zgłosiło się 40 osób.

– Następnego roku na zimę miałem już 100 chętnych – wylicza prezes. I to właśnie około stu osobom niesie pomoc malborskie stowarzyszenie. – Dziś mamy do dyspozycji trzy budynki, ale na początku był tylko ten jeden. Wszyscy spali obok siebie na podłodze. Czasem nie było jak przejść. Do nowej lokalizacji zostały przeniesione stare zasady.

– Wciąż stawialiśmy modlitwę na pierwszym miejscu. Oczywiście nikogo nie zmuszaliśmy, bo to nie dawałoby żadnych rezultatów. Wszystko na zasadzie dobrowolności – wyjaśnia pan Marek. – Gdybyśmy kogokolwiek zmuszali, to mogłoby to przynieść wręcz odwrotny do zamierzonego efekt – dodaje Katarzyna Rusek-Siatka, asystent zarządu stowarzyszenia. – Byłam świadkiem w swojej pracy, że kiedy podopiecznych zmuszało się do jakichś konkretnych zachowań, wpędzało ich to wręcz w apatię. Dochodziło do sytuacji, że jeden nie znał imienia drugiego mieszkającego razem z nim w pokoju – wyjaśnia pani Katarzyna.

– My nie możemy być dla nich dozorcami – zauważa z kolei Ewa Cyran. – Czasem śmieję się, że to są nasze dzieci – uśmiecha się. – Bo przecież każdemu, kto potrzebuje naszej pomocy, musimy jej udzielić. Jednocześnie też musimy pokazać, że nam na nich zależy. To procentuje. Do tego służą nie tylko pochwały za wykonaną pracę ze strony opiekunów, ale również np. wspólne wyjazdy. – Swego czasu, kiedy głównie zajmowaliśmy się narkomanami, wyjeżdżaliśmy na różne koncerty, organizowaliśmy wernisaże, mówiono wtedy, że nasze schronisko to taki mecenas sztuki – uśmiecha się pan Marek.

Bliżej Pana Boga

– Ale najbardziej zaowocowały wspólne pielgrzymki do Częstochowy – dodaje pani Ewa. Kilka razy w roku część podopiecznych wraz z opiekunami wyjeżdża samochodami na Jasną Górę. – Nie da się bowiem nawrócić ludzi mówieniem. Trzeba to robić własnym przykładem – podkreśla. Dodaje, że atmosfera jasnogórskiego klasztoru potrafi zdziałać naprawdę cudowne rzeczy.

– Pan Stasiu, jeden z naszych podopiecznych, dziś już niestety nie ma go z nami, zdążył przed śmiercią pojednać się z Panem Bogiem. A poszedł do spowiedzi po ponad 20 latach przerwy – opowiada Ewa Cyran. – A chyba to sprawia, że atmosfera tutaj jest inna niż wszędzie – zauważa pan Zygmunt z Rypina. Jak mówi, w swoim życiu mieszkał już w paru schroniskach i domach opieki. – Ale na to, jak zajmują się mną tutaj, to brak mi słów. Nawet nie muszę sam chodzić po leki, tylko mam je za każdym razem dostarczone do pokoju – mówi wyraźnie wzruszony. Jest bowiem niepełnosprawny i przejście dłuższego dystansu stanowi zawsze dla niego duże wyzwanie.

– Bez tej mocy modlitwy i bez formacji, którą tu otrzymujemy, niemożliwe byłoby stworzenie takiego ośrodka – zauważa pani kierownik. – Samo założenie, że modlitwa jest na pierwszym miejscu, sprawia, że inaczej się pracuje. Pracowałam w różnych domach pomocy potrzebującym, ale tutaj poczułam się naprawdę bliżej Pana Boga. – Bo nam nie chodzi o to, żeby nasi podopieczni u nas wegetowali, ale żeby wzrastali. Także duchowo – mówi Katarzyna Rusek-Siatka.

Dlatego w ośrodku prowadzonym przez „Fides” jest mnóstwo możliwości rozwoju. – Przede wszystkim przez pracę. A jej rodzajów jest mnóstwo. Można pomagać przy pielęgnacji ogrodu, przy naszym drobiu, można sprzątać i dbać o wygląd wokół ośrodka. Jeśli ktoś chce, to zawsze znajdzie się dla niego zajęcie – wylicza pan Marek. Do najnowszych pomysłów, w które mogą zaangażować się podopieczni, należy wylęgarnia drobiu. – Kupiliśmy takie małe inkubatory i już wykluwają się w nich pierwsze pisklęta. Jak dobrze pójdzie, to postaramy się rozszerzyć tę działalność, by być w przyszłości samowystarczalni – mówi pan Marek.

W wylęgarni pracują Piotr i Jan. – Ta praca wymaga cierpliwości – mówią. – Zwłaszcza kiedy dochodzi do wyklucia. Tak jak to miało miejsce wczoraj. Nie spaliśmy całą noc, żeby ich dopilnować – mężczyźni z dumą prezentują pisklęta. – Na razie wykluły się kurczaki, zaraz powinny pojawić się także gęsi. Ale największe nadzieje wiążemy z bażantami – mówi pan Marek.

Jak wyjaśnia, zakupił w tym roku kilka ptaków, które na początku wiosny zniosły około 100 jaj. Także one trafią wkrótce do inkubatorów. – Bażant jest ptakiem wymagającym w hodowli. Nie trzyma się go bowiem z myślą o tym, żeby trafił do rosołu. Potrzebuje więc pewnej swobody w klatce i odpowiedniej opieki. Jest to ptak dziki, tęskniący za naturą. Otaczamy go dużą uwagą. On zostanie za jakiś czas wypuszczony na wolność i tam powinien radzić sobie sam.