Ułańska krew

Magdalena Sakowska

publikacja 15.05.2017 06:00

Jest świdniczanką od urodzenia, która wie, jaką cenę płaci się za spełnienie marzeń. Ale wie też, że warto.

Pani Anna z Erinną na festynie parafii pw. Miłosierdzia Bożego  na Zarzeczu. Magdalena Sakowska /foto gość Pani Anna z Erinną na festynie parafii pw. Miłosierdzia Bożego na Zarzeczu.

Podobno miałam dwa lata, gdy zażyczyłam sobie kupna konia. Dziadek dużo opowiadał o tych zwierzętach. Przed wojną przez trzy lata służył w kawalerii, najpierw jako ułan, potem jako ordynans dowódcy 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich. Po wojnie miał gospodarstwo, ale bez koni. Pożyczał je i na każdego z nich musiał mnie posadzić. Ta miłość do koni chyba była w genach. Fascynowały mnie i zawsze marzyłam, że jak będę dorosła, to założę stajnię i będę wozić dzieci, żeby nie musiały czekać tak jak ja, aż ktoś na chwilę posadzi je na cudzym koniu. Zawsze chciałam opiekować się zwierzętami – mówi Anna Sługocka. Jesienią będzie świętować 60. urodziny.

Prywatny koń

W latach 60. w Świdnicy nie było łatwo realizować takie marzenia. Naukę jazdy konnej prowadzono tylko w Stadzie Ogierów Książ. Dojazd tam był kłopotliwy, więc rodzice próbowali wybić latorośli z głowy te ułańskie fantazje. Po mamie, która pochodziła ze Lwowa, i tacie, rodem z Trembowli, pani Anna odziedziczyła kresowy upór w dążeniu do celu. – Po szkole, kiedy zaczęłam szukać pracy, pojechałam do Książa w nadziei, że tam mnie przyjmą. Nie przyjęli, więc poszłam do pracy, żeby zarobić na jazdy. Zapisałam się też do Klubu Turystyki Konnej w Wałbrzychu i jeździliśmy na rajdy – opowiada pani Anna, która miłością do koni zaraziła młodszą siostrę.

W połowie lat 80. pani Anna, jej siostra Ala i koleżanka z KTK Elżbieta wywołały szok w poukładanej PRL-owskiej rzeczywistości. Postanowiły kupić od lubiechowskiego PGR-u 11-letnią klacz o imieniu Kryza. Był to prawdopodobnie pierwszy prywatny koń w Wałbrzychu i regionie, który nie służył do pracy w polu czy w lesie.

– Zażądali bardzo wysokiej ceny. Pertraktowałyśmy, zgodzili się rozłożyć należność na raty. Poszły na to nasze oszczędności i pożyczka z kasy zapomogowo-pożyczkowej. Kryza nadal miała mieszkać w pegeerowskiej stajni. Pamiętam dezaprobatę tych wszystkich kierowników z PGR. No bo kto to słyszał, żeby w państwowym zakładzie trzymać prywatnego konia? Pytali, jak niby mają wyliczyć opłatę za utrzymanie. Tylko dyrektorowi się to spodobało, zwłaszcza gdy mu powiedziałyśmy, że nie kupiłyśmy Kryzy tylko dla siebie. Jeździłyśmy na niej na spółkę, każda po 15–20 minut, pozostałe czekały – wspomina pani Anna.

Dziecięca radość

Wtedy ktoś przyprowadził pierwsze dziecko na naukę jazdy konnej i marzenie zaczęło przybierać realne kształty. Pani Anna ukończyła w Książu kurs instruktorski. Czasy się zmieniały, rozpoczęła się epoka wolnej przedsiębiorczości i nowi właściciele, którzy przejęli dawny PGR wraz z końmi, sami chcieli prowadzić jazdy. W 2002 roku pani Anna musiała opuścić lubiechowski PGR. Koni była już czwórka – wiekowa Kryza, jej synowie Effendi i Amigo, oraz Erinna, kupiona na miejsce Roxy, która zdechła.

Następne lata pani Anna spędziła w gospodarstwach agroturystycznych w Grodziszczu i Szczepanowie. Prowadziła tam naukę jazdy na swoich koniach, póki nie skończyła się dotacja z urzędu pracy. Wtedy pracodawcy z dnia na dzień pokazywali jej drzwi. Wtedy pewien mieszkaniec Tąpadeł zaproponował jej, by przeniosła konie do pustej stajni, która do niego należała. Pani Anna założyła działalność gospodarczą.

Trudno było z tego wyżyć, bo jazdy pokrywały koszty utrzymania koni tylko latem. Teraz pani Anna musiała przy koniach wszystko robić sama. Wyrzucać obornik, każdego dnia wyprowadzać konie na pastwisko, karmić je, ścielić. Po żniwach grabiła każde ściernisko, by zdobyć zboże. Została też mistrzynią w koszeniu trawy sierpem. Nie było chyba wsi, gdzie nie pojawiałaby się z końmi na festynach. Wszystko wynagradzały dzieci, które przychodziły i pomagały. Bawiły się w stajni z psami, czekały na przystanku i odprowadzały do busa. Bo są też psy, było ich 10, w większości znajdy. Ale to już inna historia...

Rzeźnia albo…

– Zawsze miałam wokół siebie grupę młodych, potem na moich koniach jeździły ich dzieci – mówi pani Anna. – Kiedy właściciel sprzedał dom ze stajnią, nowy kazał szybko zabrać konie z Tąpadeł. Miałam teraz cztery dorosłe konie: Amigo, Erinnę, Folgę, kupioną na miejsce sprzedanego ogiera Effendiego, i jej źrebaka. Wydawało się, że jest tylko jedno wyjście. Sprzedać handlarzowi na rzeź, bo prawie 20-letnie klacze i 24-letni wałach nie miały już przed sobą żadnej przyszłości. I tak pewnego dnia pani Anna obudziła się jako właścicielka schroniska starych koni.

Młoda klacz, córka Folgi, cierpiała na okresową kulawiznę i nie można było sprzedać jej pod wierzch czy do zaprzęgu. Znajomy z Grodziszcza użyczył starej poniemieckiej stodoły, już niepotrzebnej. Był tam na szczęście prąd, a obok studnia z wodą… – Obiecałam sobie, że konie nie zasługują na rzeźnię. Tyle lat sumiennie pracowały – mówi ich właścicielka.

Na służbie Pana Boga

Pierwsza zima w stodole była bardzo ciężka. Mróz do 20 stopni, żadnego ogrzewania, konie stały w derkach (nie lubią!). Trudno było się przebierać, woda do pojenia zamarzała zaraz po nalaniu. Po kilku latach pracy w takich warunkach pani Anna walczy z artretyzmem i ma nadzieję, że ręce jeszcze przez jakiś czas będą sprawne. Przez te lata wywiozła tony obornika, skosiła sierpem hektary łąk. I nigdy nie była na urlopie, bo w stajni trzeba być każdego dnia, codziennie wyprowadzić konie na łąkę i sprowadzić z powrotem.

Do dziś wspomina trzy dni, kiedy udało jej się zorganizować dyżury i polecieć z siostrą do Rzymu. – Teraz po prostu zbieram pieniądze, żeby utrzymać je przy życiu. Opiekuję się tatą, oboje utrzymujemy się z jego emerytury. Konie zawsze zjadały to, co same wypracowały, a i tak trzeba było jeszcze dokładać. Na szczęście są dziewczynki, które przychodzą, pomagają, zajmują się nimi. Ja wierzę, że dzięki ludziom dobrej woli przetrwamy i konie będą żyły do końca, bo zasłużyły sobie na emeryturę. To są zwierzęta na służbie Pana Boga, którymi ja się tylko opiekuję. Jak Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim. Jak się zaczynam przejmować, to nic mi nie wychodzi. A jak każdą rzecz oddaję Bogu, to się zawsze jakoś układa. Spełniły się moje marzenia, że będę się opiekować zwierzętami, i jakoś to wszystko się kręci – mówi z uśmiechem opiekunka koni.

Atrakcja festynów

– Pani Ania jest uśmiechnięta, zawsze pomoże, doradzi. Ma świetne podejście do zwierząt, zawsze można o coś spytać, a w stajni jest rodzinna atmosfera, nie ma zazdrości, wrogów – mówi Zuzia, uczennica podstawówki. – Pani Ania oddaje całe swoje życie koniom. Nie żałuje na nie pieniędzy. Jestem tu od 3 lat i zostanę, chcę pomagać dalej. Atmosfera dobra, pożartujemy, porozmawiamy na poważne tematy – dodaje Karolina, gimnazjalistka.

Pani Anna planuje właśnie wyjazd do Świdnicy, do parafii NMP Królowej Polski, gdzie od kilkunastu lat co roku 3 maja bierze udział w festynie charytatywnym na rzecz uboższych dzieci. Konie do Świdnicy pójdą pieszo, jest niedaleko, to dla nich spacer. Z Tąpadeł było dużo dalej, jechało się 5 godzin.

– Od 1995 należę do Odnowy w Duchu Świętym przy tej parafii i kiedyś zaproponowałam, że przyjadę i powożę za wrzucenie do puszki. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo dzieci z osiedla nie miały styczności z żywymi końmi – mówi pani Anna. Teraz też przyszło zaproszenie od księdza proboszcza i rady parafialnej „z prośbą o ubogacenie festynu możliwością jazdy konnej. Ten rodzaj usług cieszy się wielkim powodzeniem u najmłodszych i jest główną atrakcją tej imprezy”. Od kilku lat pani Anna bierze też udział w festynach w parafii na Zarzeczu.

TAGI: