Bóg coś nam przez babcię mówi

Monika Łącka

publikacja 28.09.2017 06:00

Do dziewięćdziesiątki książki wręcz pochłaniała, a odkąd zaczęły się problemy ze wzrokiem, chętniej słucha poważnej muzyki lub śpiewu ptaków. Irena Weiner, najstarsza lekarka w Polsce, skończyła niedawno 105 lat, a energią mogłaby się podzielić z niejednym młodzieniaszkiem.

– Nie spodziewałam się, że doczekam takiego wieku – śmieje się pani Irena. Na zdjęciu z wnuczką Moniką Mazanek-Mościcką, która również jest lekarzem. Na fotografii archiwalnej widać Irenę Weiner z czasów jej młodości. Monika Łącka /Foto Gość – Nie spodziewałam się, że doczekam takiego wieku – śmieje się pani Irena. Na zdjęciu z wnuczką Moniką Mazanek-Mościcką, która również jest lekarzem. Na fotografii archiwalnej widać Irenę Weiner z czasów jej młodości.

Dobrą formę pomaga jej zachować wrodzony optymizm, dzięki któremu pani Irena ze spokojem patrzy w przyszłość, a opowiadając o przeszłości, woli skupiać się nie na smutnych, lecz na pozytywnych zdarzeniach. Łatwego życia jednak nie miała – przeżyła dwie wojny i Syberię, gdzie spędziła 6 lat. Mając dobre serce i ogromną wrażliwość na drugiego człowieka, również tam leczyła i pomagała komu tylko mogła. – Największy sentyment miałam do Czeczenów. Gdy stamtąd wyjeżdżałam, kobiety ze wsi płakały z żalu – wspomina I. Weiner. Już po powrocie do Polski, gdy osiadła w Krakowie, chciała jakoś się do nich odezwać. Listu jednak nigdy nie wysłała, bo bała się, że gdy komuniści dowiedzą się, iż miejscowi mają „kontakty” w Polsce, będą mieć przez nią problemy.

Tyle pan dostanie!

– Podczas pobytu na Syberii o siebie mama tak się nie bała. Rosjanie z NKWD wiedzieli o tym i... mieli dla niej pełny szacunek. Także dlatego, że była lekarką – mówi Wanda Weinerowa, synowa pani Ireny. – Mama miała w sobie odwagę i potrafiła się im postawić. Kiedyś np. pojechała z felczerem do powiatu po pieniądze dla szpitala, w którym pracowała, ale okazało się, że dostanie je dopiero następnego dnia. Musieli więc zostać w tej miejscowości na noc, ale pojawił się problem – nie mieli siana dla konia, bo dłuższego postoju nie przewidzieli – opowiada W. Weinerowa. Gdy pani Irena zauważyła siano obok jakiegoś domu, poszła o nie poprosić. Drzwi otworzył oficer NKWD, który na dzień dobry chciał wiedzieć, skąd jest – czy z kołchozu, czy z sowchozu. Odpowiedź nie spodobała mu się, więc odmówił wydania siana, nie spodziewając się ostrej reakcji kobiety. „Pamięta pan, jak był pan u nas i bolała pana głowa? Pomogły wtedy proszki ode mnie?” – zapytała I. Weiner. Gdy potwierdził, pokazała mu zaciśniętą pięść, mówiąc: „To na drugi raz tyle pan dostanie!”.

W głąb Kazachstanu pani Irena została wywieziona poniekąd przypadkiem. Urodziła się 26 sierpnia 1912 r. w Warszawie i tam spędziła całą młodość. Gdy wyszła za mąż, wyjechała do Poznania, gdzie była wolontariuszką w szpitalu pediatrycznym, a potem do Leszna, bo jej mąż był lekarzem w 17 Pułku Ułanów Wielkopolskich, który tam stacjonował. – Gdy wojsko mówiło, że będzie wojna, mąż wysłał mnie do Słonima, który obecnie leży na Białorusi, bo tam mieszkała moja siostra i wszyscy myśleli, że na Wschodzie będzie bezpieczniej – mówi. I rzeczywiście – do wiosny 1940 r. nic jej nie groziło i najpierw pracowała jako lekarz wiejski, a potem szkolny. Owego feralnego dnia, gdy NKWD zjawiło się w Słonimie, do domu jej siostry (w którym zamieszkały z dwuletnią córką i mamą) przybiegła koleżanka, krzycząc: „Wywożą!”.

– I ja, i mama mówiłyśmy siostrze, żeby nie wychodziła na zewnątrz, ale ona zawsze lubiła wszystko wiedzieć. Poszła do znajomych, których akurat pakowano i enkawudzista zapytał, gdzie mieszka. Przyszedł razem z nią, choć wtedy szukano przede wszystkim żon oficerów Wojska Polskiego... Ale jeśli nie wtedy, to i tak by nas później wywieźli albo stałoby się coś gorszego – uważa pani Irena. – Planowałam, że dojdę do granicy z Polską i wrócę do Warszawy, a przecież tam byli Niemcy. Podczas ulicznej łapanki aresztowali mojego brata, a potem go rozstrzelali – dodaje 105-latka.

Jak sobie dam radę?

Podróż na Syberię w zimnym, zatłoczonym wagonie trwała 6 tygodni. Wszyscy przymierali w nim głodem, dostając tylko czasem wrzątek albo kawałek razowego chleba i słoniny. – Po dotarciu na miejsce nie wiedziałam, jak ja, słaba i delikatna kobieta, dam sobie tam radę i ciągle w myślach pytałam męża, czemu go przy mnie nie ma. A on większość wojny spędził w oflagu, czyli w niemieckim obozie jenieckim dla oficerów WP – wspomina I. Weiner.

Sposobem na przetrwanie na mroźnym, pełnym wilków stepie okazała się dla niej praca lekarza, dzięki której uniknęła prześladowań i wielkiego głodu. A gdy kiedyś brakowało już jedzenia, jakaś kobieta przyniosła pani Irenie wiaderko ziemniaków – z wdzięczności za okazaną jej pomoc. Żeby łatwiej było diagnozować różne dolegliwości, zaradna lekarka uczyła się kazachskich słów. Sił dodawała jej też wiara w powrót do Polski. – Dlatego nie przyjęłam sowieckiego paszportu. Wtedy pewnie nie puściliby mnie już, a ja cały czas mówiłam, że jestem Polką. I dużo się modliłam – podkreśla.

Z Syberii udało się jej wyjechać w 1946 r. Dobrze pamięta, jak – płacząc – chodziła po zrujnowanej Warszawie, próbując znaleźć swój dom. Ostatecznie po kilku tygodniach trafiła do Krakowa, bo stąd pochodził jej ukochany mąż, odnaleziony szczęśliwie po wojennej zawierusze. Zamieszkali w kamienicy przy pl. Matejki, w parafii św. Floriana, gdzie poznała ks. Karola Wojtyłę. Później, gdy został biskupem, uczestniczyła w spotkaniach i opłatkach, które organizował dla środowiska lekarskiego.

– W 2004 r. właściciel kamienicy, nie zważając na wiek babci, kazał się jej wyprowadzić – mówi Monika Mazanek-Mościcka, wnuczka pani Ireny. – Na szczęście wcześniej kupiliśmy kawałek działki w Bolechowicach koło Zabierzowa, więc trzeba było wybudować tu dom – dodaje W. Weinerowa, która mieszka tu wraz z mężem Januarym (synem pani Ireny) i opiekuje się seniorką rodu. Choć ta w dużym stopniu wciąż jest samodzielna i cieszy się dobrym zdrowiem. – Tylko przed 100. urodzinami babcia przeszła ciężkie zapalenie płuc i dwa tygodnie spędziła w szpitalu. Lekarze tylko kręcili głowami... A jednak wszystko dobrze się skończyło. Widocznie Pan Bóg ma nie tylko swoje plany wobec babci, ale i nam chce przez nią coś powiedzieć – przekonuje M. Mazanek-Mościcka.

Horacy po łacinie

Po osiedleniu się w Krakowie I. Weiner zaczęła pracę w Klinice Chorób Zakaźnych Akademii Medycznej, gdzie uzyskała specjalizację w zakresie chorób zakaźnych, epidemiologii i interny. Później (w 1956 r.) trafiła do powstającego właśnie w Nowej Hucie Szpitala im. Żeromskiego, gdzie została zastępcą ordynatora oddziału chorób zakaźnych. Przez kilka lat działała też w Radzie Zakładowej szpitala i była tzw. mężem zaufania grupy związkowej, czyli dzisiejszym rzecznikiem praw pracowników, których niejednokrotnie broniła. – I oni płakali za mną, gdy odchodziłam, zwłaszcza pracownicy medyczni niższego stopnia – mówi I. Weiner. Opowiada też, że na oddziale zakaźnym lekarze mieli możliwość, by się wykazać, bo trafiali tu także chorzy, którzy byli odsyłani z innych oddziałów (także z interny i onkologii) jako „trudne przypadki”. A ona starała się zapewnić im godną opiekę. Potwierdzają to ci, którzy pracowali z panią Ireną, mówiąc, że choć sama była zmęczona pracą i codziennością, potrafiła zająć się problemami innych i bezinteresownie im pomagać. Zarażała też humorem, a imponowała siłą ducha.

– Mój mąż, pielęgniarz, bezpośrednio pracował z dr Ireną, która dowodziła na męskiej części oddziału. Ja pracowałam w części kobiecej. Oboje widzieliśmy, że jest osobą niezwykłą, o wielkim sercu, która jak mało kto doceniała pracę pielęgniarek. A czasy były trudne, bo nie było wenflonów, strzykawki trzeba było wyparzać. Ale ona wiedziała, że zawsze może na nas liczyć, tak jak i my na nią – zapewnia Alicja Lesisz, emerytowana pielęgniarka. Gdy pani Irena osiągnęła wiek emerytalny, zaczęła pracę ordynatora w półsanatorium dla studentów, gdzie pracowała aż do 1988 r., czyli do 76. urodzin. Jednak i wtedy nie przestała wyszukiwać sobie kolejnych zajęć. A gdy już przeprowadziła się do Bolechowic, pokochała ten zielony kawałek ziemi, gdzie jeszcze niedawno trenowała... nordic walking.

Dziś sama już nie chodzi, ale cieszy się, gdy ktoś z domowników zabiera ją na mały spacer. A gdy jest ładna pogoda, I. Weiner lubi siedzieć na tarasie, gdzie obserwuje chmury i słucha śpiewu ptaków. Sama też śpiewa (najchętniej przedwojenne piosenki) i recytuje wiersze (np. „Króla Olch” w oryginale), a nawet utwory Homera i Horacego. Po łacinie! Nie na darmo przecież uczyła się jej na medycynie, której nie tylko oddała dużo serca, ale i miłość do niej przekazała rodzinie, w której do dziś jest wielu lekarzy.

TAGI: