Chwilę później nawet to mi nie zostało...

Agnieszka Napiórkowska

Gość Łowicki 43/2017 |

publikacja 04.11.2017 04:45

– Najwięcej wspomnień mam ze szpitala. Każdy mnie tam znał. Osoby z oddziału po kolei odchodziły z tego świata. Byłam przekonana, że z mamą będzie inaczej, że będzie dobrze. Ślepo w to wierzyłam, aż do dnia jej śmierci – wyznaje 15-letnia Julka.

Marta Piątkowska wiele czasu spędzała z córką Julią. Agnieszka Napiórkowska Marta Piątkowska wiele czasu spędzała z córką Julią.

Trzy lata temu w pogrzebie Marty Piątkowskiej uczestniczyły tłumy ludzi. Przyszli, by pożegnać młodą matkę, która osierociła dwójkę dzieci – Julkę i Maksymiliana, oraz wesprzeć pogrążoną w bólu rodzinę.

Bez wygórowanych marzeń

Marta urodziła się 2 sierpnia 1977 roku. Była pierwszym dzieckiem Krystyny i Jerzego Zawadzkich. – Bardzo chcieliśmy mieć córkę. Urodziła się w upalny dzień. Była spełnieniem naszych marzeń. Po 5 latach na świat przyszła nasza druga córka Agata. Wspólnie chodziliśmy na wycieczki do Żelazowej Woli, wyjeżdżaliśmy na Mazury. Byliśmy szczęśliwi i bardzo ze sobą związani – wspomina pani Krystyna, z trudem powstrzymując łzy.

Jak twierdzi, Marta była córką, którą każdy chciałby mieć. Ciepła, czuła, troskliwa, niesprawiająca przykrości i problemów. – Od zawsze marzyła o tym, by mieć rodzinę i być matką. Wyszła za Sebastiana, którego bardzo kochała. Wiele czasu poświęcała córce Julci – opowiada pani Krystyna. Marta spotykała się też z przyjaciółkami. Interesowała się fotografią, lubiła spacery i podróże. Chętnie wracała na ukochane Mazury. – Nie miała wygórowanych marzeń i oczekiwań od życia. Umiała być szczęśliwa. Po skończeniu administracji zarządzała przychodnią, w której pracowaliśmy wszyscy: ona, ja, mój mąż, który jest lekarzem, i mąż Marty, informatyk – opowiada K. Zawadzka.

Wybrała życie synka

Po urodzeniu Julki marzyła o kolejnym dziecku. Nie mogąc zajść w ciążę, myślała o adopcji. Nieraz w rozmowach z mamą podkreślała, że na świecie jest tak dużo niekochanych dzieci, a ona ma w sobie tyle miłości, że chce ją komuś dać. Po leczeniu jednak udało się. Ale... po kilku tygodniach zdiagnozowano u niej chłoniaka (nowotwór złośliwy). – Lekarze poinformowali córkę o możliwości dokonania aborcji, a także o możliwości podjęcia intensywnego leczenia. Zdecydowała się tylko na lekką chemię, która nie zagrażała dziecku. Intensywne leczenie odrzuciła – opowiada pani Krystyna.

Do rozwiązania Marta była radosna, szczęśliwa i dobrze się czuła. 22 listopada urodził się Maksio. Po porodzie zaczęto podawać jej ciężką chemię. Niestety, było coraz gorzej. Chłoniak zmutował i nie dawał się leczyć. Walka z rakiem trwała 15 miesięcy. – Przez całą chorobę nigdy się nie skarżyła, że jest jej źle, że cierpi. Tylko jeden raz powiedziała: „Pozwólcie mi odejść”.

Zmarła 17 sierpnia 2014 roku. Pozostawiła 12-letnią córkę i 9-miesięcznego synka. Był to dla nas wielki cios. Młodsza córka przez łzy mówiła mi: „Mamo, po co nauczyłaś nas miłości? Jak ja mam teraz bez niej żyć?”. One były ze sobą bardzo związane. Obie w tym samym czasie spodziewały się dziecka. Niestety, Marta synkiem mogła cieszyć się tylko przez chwilę – opowiada K. Zawadzka.

Tęsknota za Martą nie maleje. – Moja mama była i jest dla mnie bohaterką. Bardzo żałuję, że miałam tak mało czasu na to, żeby ją poznać. O wspólnych chwilach przypominają mi zdjęcia. Mimo że coraz mniej pamiętam mamę, bardzo ją kocham. Najwięcej wspomnień mam ze szpitala. Byłam pewna, że wyzdrowieje, mimo że widziałam jej opadające z sił ciało. Nie wierzyłam, że umrze. Spoglądając przez szybę, zastanawiałam się, jak przeżyję miesiąc, jedynie na nią patrząc. Chwilę później nawet to mi nie zostało... – Julce drży głos.

Pomocna za życia i po śmierci

– Ona osierociła nie tylko dzieci, ale całą rodzinę. Czas w tym przypadku nie leczy ran. Bardzo za nią wszyscy tęsknimy, ale czujemy też jej obecność. Po pogrzebie, kiedy szłam do sklepu, poczułam jakby ktoś mnie objął. Myślę, że to była ona. Kiedy mam jakiś kłopot czy zmartwienie, zwracam się do niej. Nieraz pomogła mi znaleźć zagubione rzeczy. Zawsze, gdy ją o coś poproszę, tak jak za życia, dostaję to niemal natychmiast. Tak było w przypadku dokumentów czy aparatu fotograficznego, który zgubiłam na lotnisku. Powiedziałam tylko: „Marta, miałaś nas pilnować” i dokładnie w tej chwili ktoś wniósł do samolotu aparat z pytaniem, czy to nie nasz sprzęt. W pamięci przechowuję także sen, podczas którego widziałam Martę stojącą przy drzwiach, czekającą... – opowiada pani Krystyna.

To był heroizm

Zajmując się administracją, Marta nie musiała mieć kontaktu z pacjentami. Nigdy jednak od nich nie stroniła. Otwartość na chorych i chęć niesienia pomocy, mimo upływu kilku lat, nadal pamiętają jej pacjenci. – Znałem ją od dziecka, bo od lat leczyłem się u jej ojca, prywatnie i w przychodni – mówi Tadeusz Jeznach. – Nieraz spotykałem ją w rejestracji. Była niezwykłą osobą, bardzo otwartą, usłużną i sympatyczną. Potrafiła rozmawiać z każdym, i to w taki sposób, że jej słowa trafiały do ludzi, uspokajały ich. Nieraz rozmawiała z nią także moja żona. Jej powiedziała, że ma raka, ale nie chce się leczyć, bo spodziewa się dziecka. Ono było dla niej ważniejsze niż jej stan zdrowia.

Maria Maciejewska, również pacjentka dr. Zawadzkiego, wspomina: – Znałam ją z pracy w przychodni. Miała dużo cierpliwości, zwłaszcza dla starszych osób. O dramacie jej decyzji opowiedziała mi jej mama. Sama, będąc matką, uważam, że podjęła poświęcenie najwyższej miary. To był heroizm. Wiedziała, że może zostawić ukochaną córeczkę i maleństwo. Pewnie miała nadzieję na wyzdrowienie, ale Bóg zdecydował inaczej. Bardzo ją podziwiam. Mówiła, że tak kocha to maleństwo, że nie może inaczej. To był człowiek dużej miary.

Dostępne jest 11% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.