Skrawek nieba

Karolina Pawłowska

publikacja 15.11.2017 04:45

Parter opanowały jeże. Jest też sójka z kuprem wyskubanym przez kota, kawka, która nie chce odlecieć, i żółw uciekinier. Na piętrze, pod dziewiątką, mieszkają gołębie. Swoje miejsce ma też sarna i lis. Każdy dziki znajdzie tu schronienie.

Edyta Pudzianowska, szefowa Azylu, zna historię każdego z podopiecznych. Karolina Pawłowska /foto gość Edyta Pudzianowska, szefowa Azylu, zna historię każdego z podopiecznych.

Na – nomen omen – Franciszkańską nie przyjeżdża się z pustymi rękoma. Wyciągnięte z bagażnika worki marchewek i jabłek witane są z życzliwością. – Przydadzą się też: ziarno, mleko w proszku, siano, a nawet żołędzie, czarny bez, buczyna. Nie wspominając o specjalistycznej karmie – wylicza Edyta Pudzianowska, otwierając furtkę ukrytego na końcu wyłożonej płytami drogi domku jednorodzinnego. Pani prezes właśnie skończyła rozpinać siatkę zabezpieczającą. Albo zbijać palety na podwórku. Albo sprzątać, zamiatać, karmić. I już od furtki słychać, że lokatorzy tej posesji zwyczajni nie są.

Daleko i jeszcze dalej

Sarna przyjechała spod Poznania. To ofiara niefrasobliwości i nadgorliwości człowieka. I zupełnej nieznajomości świata zwierząt. – Ludzie zabrali ją z lasu w pierwszym odruchu, myśląc, że to sierotka. Nie przemyśleli sprawy. Najprawdopodobniej jej mama była gdzieś w pobliżu.

Do nas zadzwonili, kiedy sarenka była już bardzo wychudzona. Wprawdzie przeczytali książki, próbowali ją karmić, ale nie zrobili… dziurki w butelce – opowiada Edyta. Mała lisiczka przyjechała z Łeby. Jej mama zginęła najprawdopodobniej pod kołami samochodu, a maleństwo kręciło się po posesji. – Ja nie potrafię przejść obojętnie obok cierpiącego zwierzaka – mówi krótko Edyta. Kalekie, chore, powypadkowe zbiera z ulicy „od zawsze”. – Wsadzamy zwierzaka do samochodu, wieziemy do weterynarza, ratujemy życie i… jesteśmy w kropce: co dalej z nim zrobić? – opowiada. Centra rehabilitacji, do których powinny trafić powypadkowe zwierzaki są w Gdańsku i Szczecinie. Ze Słupska daleko i jeszcze dalej. – Ale w Gdańsku przyjmują tylko drobne gatunki ptaków i ssaków, więc nie każdy znajdzie tam miejsce – dodaje. Tak narodził się Dziki Azyl. Fundacja powstała wiosną ubiegłego roku. Potrzeba było jednak ponad drugie tyle czasu, żeby ruszyła pełną parą. Nie bez znaczenia było otrzymanie od podsłupskiej gminy Kobylnica miejsca, w którym „dzikusy” znajdą schronienie.

Kot nie był planowany, ludzie przynieśli biało-czarną sierotkę. Choć nie dziki, zostanie w Azylu na etacie. Będzie odstraszać podchodzące pod klatki i woliery kuny. Zostanie też żółw, który na środku głównego pomieszczenia zażywa kąpieli w basenie. – To żółw czerowonolicy. Nie jest naszym rodzimym gatunkiem, pochodzi z Ameryki Południowej i wypiera nasze żółwie błotne. Dlatego nie trafi na wolność – tłumaczy Edyta. Żółw to uciekinier. Schwytano go na ulicy w Sławnie. – Najprawdopodobniej uciekł właścicielowi lub, niestety, został przez niego wyrzucony. Ktoś się znudził i pozbył zwierzaka – mówi, wzdychając ciężko.

Kolczasta menażeria

Główni lokatorzy posesji przy Franciszkańskiej to jednak jeże. Jest ich około 40. Zajmują pokój na parterze. Miały też wybieg, ale kilkakrotne ulewy go podtopiły. Część domków się suszy, resztę trzeba było wyrzucić. Górka na środku wybiegu uratowała kolczastą menażerię przed utonięciem. – To jest cała banda z jednego miotu. Matka je zostawiła, uznała, że są za małe – Edyta przedstawia siedem czarnych nosków, które wystają przez siatki klatki. Za chwilę pokazuje inną, mieszczącą się na dłoni kolczastą kulkę.

– Na wolności by nie przeżył. W tym roku zima była długa. Pierwszy miot jeży był w czerwcu, może w lipcu. Kolejne urodziły się pod koniec sierpnia, a nawet września. Nie mają szansy na przeżycie, bo nie zdążą urosnąć. Tylko jeżom, które mają masę powyżej 700–800 gramów, czyli są rozmiarów dużego grejpfruta, uda się zahibernować i bezpiecznie obudzić na wiosnę – tłumaczy. Niektóre jeże to pacjenci leczący się z pasożytów zewnętrznych i wewnętrznych, inne to ofiary wypadków komunikacyjnych. – Jeże są bardzo wytrzymałymi zwierzątkami. Bardzo często dopiero drugie czy trzecie auto go zabija. Na poboczu drogi może się męczyć nawet do tygodnia czasu – wyjaśnia Edyta.

Większość z maluchów i rekonwalescentów wiosną ruszy swoją drogą. Zostanie ślepy jeż staruszek, sześciolatek, co przy średniej długości życia dziko żyjącego jeża (2 lata) oznacza wiek matuzalemowy. I Huśtawka ze sparaliżowaną łapką, która głośnym fuczeniem oznajmia wszem wobec swoją irytację.

Pod dziewiątką gołębie

Obok mieszkają sójka z wyskubanym przez kota kuprem i kwiczoł. Na wiosnę odlecą. Z kawką jest problem, zdążyła się oswoić. – Wypuściliśmy ją na wolność, ale wróciła. Stała na tarasie i prosiła, żeby ją wpuścić z powrotem – Edyta rozkłada ręce. Na piętrze, pod dziewiątką, mieszkają gołębie. Albo niedawno przyjechały, albo wymagają zmieniania opatrunków. – Tego mamy od podlota. Miał złamane skrzydło. Ten miał problem ze zdobyciem jedzenia, był skrajnie wychudzony. Mamy też grzywacza bez części skrzydła. Ten maluszek to też grzywacz. Znaleziony na ulicy w Słupsku. Mocno go poturbowały mewy. Ale będzie żył i będzie latał – Edyta bez zaglądania w papiery opowiada o każdym ze swoich podopiecznych.

Ptaszyniec jest liczny i głośny. W azylu znalazły schronie także mewy i bociany. – Były też młode, które wypadły lub zostały wyrzucone. Część to ofiary wichur, które razem z gniazdem lądowały na ziemi – opowiada. Pisklaki karmi się robakami i mieszankami. Malutkimi porcjami pakuje się do dziobków. Bycie ptasim rodzicem, nawet zastępczym, nie jest łatwe. – Jeśli pisklak jest w dobrym stanie, sam będzie domagać się jedzenia. Jak często? Co godzinę. Z przerwą między 23 a 4 rano – śmieje się Edyta. Tylko ona sprząta klatki. – Żeby nie denerwować ich lokatorów. Ale też nie przyzwyczajać za bardzo do ludzi – tłumaczy.

Dzikie musi być dzikie

To generalna zasada azylu. Celowo jego podopieczni w większości nawet są bezimienni. Imiona otrzymują jedynie rezydenci, o których wiadomo, że na wolności bez opieki człowieka nie przeżyją. – Nie raz boimy się, czy nie za bardzo skróciliśmy dystans. Liskowi, który był karmiony butelką, teraz ograniczamy drastycznie kontakt. Zamykamy go w innym pomieszczeniu nawet do czyszczenia klatki. Chociaż bardzo domaga się uwagi i zabawy. Podobnie jest z sarną, która chodziła za nami krok w krok. Teraz jest większa i my zwiększamy dystans. Musi być nieufna, płochliwa. Ograniczamy jej ilość nowych zapachów, nie pozwalamy oswajać się z nimi – tłumaczy Edyta.

– Czasami serce prawie pęka, bo przecież to nasz wychowanek, chciałoby się go zatrzymać, ale dobro zwierzaka jest ważniejsze. Dzikie stworzenie musi pozostać dzikie, nie da się go zamknąć. Naszą największą radością musi być to, że żyją – dodaje.

Coś ludzkiego

Fundacja to dwoje ludzi, Edyta i Waldek. – Pomaga nam też mój syn, wkrótce technik weterynarii. No i wspaniali słupscy weterynarze z przychodni Alwet, którzy nie pytają o pieniądze. Są też na szczęście rewelacyjni wolontariusze – opowiada pani prezes. Wiktoria ma 13 lat. Planuje zostać lekarzem weterynarii. Na razie przyjeżdża pomagać w Azylu ze Słupska. – Pomagam karmić zwierzaki, sprzątania też się nie boję. Najbardziej lubię sarenkę. Nie każdy ma okazję zobaczyć ją z bliska. Dla czegoś takiego bez problemu można się postarać połączyć szkołę z pracą tutaj – mówi rezolutnie.

Azyl zyskuje też coraz to nowych przyjaciół, także w okolicznych szkołach. – Są ludzie, którzy pytają: „co wy z tego macie?”. W domyśle: „jakie kokosy na tym zbijacie?”. A najczęściej jest zupełnie odwrotnie. Wkładamy swój czas i swoje pieniądze – mówi Edyta.

– Często jest tak, że w ogóle stąd nie wychodzimy, na przykład kiedy mamy maleństwa wymagające stałego karmienia. Startujemy o 4 rano. Robimy porządki i karmimy. Potem idziemy do „normalnej” pracy. Wracamy i z powrotem do Azylu. A co z tego mamy? – wzrusza ramionami. – Proszę tylko popatrzeć dookoła: satysfakcję, że zrobiło się coś dobrego, ludzkiego.

Teraz Azyl szykuje się do zimy. Przed nimi montaż ogrzewania. W budynku o powierzchni 300 m kwadratowych to ani łatwe, ani tanie. Ważne, że jest jeszcze kilka tygodni, żeby ocieplić szopy dla tych, którzy przezimują na dworze. Na szczęście nie brakuje chwil, w których robi się ciepło na sercu i łatwiej wypatrywać wiosny. Słupszczanie zdecydowali, że w budżecie partycypacyjnym na przyszły rok znajdą się pieniądze także dla „dzikusów”. Dzięki nim będzie inkubator dla młodych i bezpłatna opieka lekarsko-weterynaryjna.