Choroba nie niszczy uczuć

Monika Łącka

publikacja 08.03.2018 04:45

O wierze, która dodaje sił, nadziei, której potrzebuje pacjent, i miłości, którą choroba może wyzwolić, opowiada dr n. med. Jolanta Życzkowska, lekarz hospicjum domowego Towarzystwa Przyjaciół Chorych Hospicjum im. św. Łazarza w Krakowie, wyróżniona w plebiscycie Miłosierny Samarytanin 2016.

O. Wiesław Balewski CR w ostatnich tygodniach życia mówił o dr Jolancie Życzkowskiej: „Czekam cierpliwie, kiedy przyjedzie moja Pani Doktor, moja Paliatywka”. zdjęcia Monika Łącka /Foto Gość O. Wiesław Balewski CR w ostatnich tygodniach życia mówił o dr Jolancie Życzkowskiej: „Czekam cierpliwie, kiedy przyjedzie moja Pani Doktor, moja Paliatywka”.

Monika Łącka: Pani pracę – towarzyszenie ludziom w ostatnim okresie ich życia – można porównać do nieustających rekolekcji lub drogi krzyżowej pokonywanej z umierającymi?

Jolanta Życzkowska: Rekolekcje kojarzą mi się z czymś przeżywanym od czasu do czasu, a nie nieustannie. One mają w mocny sposób przypomnieć o sprawach najważniejszych. Jestem katoliczką i wiara bardzo pomaga mi w pracy. Z drugiej strony w hospicjum pracują także osoby niewierzące, które bardzo dobrze wykonują swoją pracę. Myślę więc, że drogę krzyżową – bardziej niż rekolekcje – przeżywają nasi pacjenci.

Od momentu, w którym dowiadują się, że zostało już tylko leczenie paliatywne?

Wtedy zaczyna się ich osobista droga krzyżowa, podążanie na spotkanie z Bogiem, niesienie krzyża cierpienia. Idą z nim sami, a my, którzy jesteśmy obok i niejako im towarzyszymy, jesteśmy jak Weronika ocierająca twarz Jezusa albo jak Szymon Cyrenejczyk. Pomagamy nieść krzyż, bo taka jest nasza praca, choć niekiedy, gdy czujemy się zmęczeni, to poczucie zobowiązania pozwala nam się nie poddawać. Każdy umiera sam, nawet jeśli jest otoczony bliskimi. Jedni chcą być trzymani za rękę, a inni czekają na chwilę samotności. Drogą krzyżową idą też bliscy chorego.

Czekają na pocieszenie, nadzieję, zapewnienie, że to cierpienie ma sens?

Jest we mnie wiara, że w życiu wszystko ma swój sens, nawet jeśli teraz tego nie rozumiem. Bliskie jest mi również stwierdzenie, że cierpienie jest tajemnicą i mam nadzieję, że ma sens. Jaki? Tego – ufam – dowiemy się kiedyś, po drugiej stronie. Nie lubię natomiast, kiedy ktoś mówi z pewnością w głosie, że cierpienie ma sens i uszlachetnia. Sama nie śmiałabym nikomu tak powiedzieć. Bo gdyby tak było, pracowalibyśmy wbrew sobie. A przecież naszym celem jest zmniejszyć cierpienie. Często nie jesteśmy w stanie zupełnie go zlikwidować, ale udaje się opanować ból, duszności i inne trudne objawy. Wtedy otwiera się przestrzeń, w której ujawnia się cierpienie psychiczne i duchowe. Trudno jest bowiem ulżyć umierającej młodej kobiecie, która cierpi, zostawiając małe dzieci. Mogę jej tylko towarzyszyć, wspierać i oddawać to wszystko w mojej prywatnej modlitwie miłosiernemu Bogu.

Często rozmawia Pani o Nim z chorymi?

Nie kryję się ze swoją wiarą. Czasem o Bogu rozmawiam, lecz – rzecz jasna – nie jest to moje główne zadanie. Łatwiej jest podjąć temat, gdy widzę religijne obrazy na ścianach. Zdarza się jednak, że ktoś ucina rozmowę, bo myśli, iż przyjście księdza z sakramentami oznacza rychłą śmierć, albo ma uraz do konkretnego kapłana. Ja na szczęście spotykam księży mądrych i dobrych, więc tłumaczę, że są księża lepsi i słabsi (podobnie jak lekarze), ale nie o nich tu chodzi, tylko o spotkanie z Bogiem. A skoro czas się skraca, to może warto wyprostować relacje z Nim. Wsparciem służą też psychologowie z naszego zespołu oraz doświadczony kapelan hospicjum ks. Adam Trzaska.

Pracując w domowym hospicjum, wchodzi Pani w pewnym stopniu w rodzinne relacje chorego. Tego brakuje w rzeczywistości hospicjum stacjonarnego.

W domowej atmosferze jest coś szczególnego, pełniejszego. Dotykam bowiem nie tylko choroby w sensie fizycznym, ale też całej sytuacji, w jakiej znalazł się mój pacjent. Bywa, że się zaprzyjaźniamy, choć to trochę wbrew zasadom. Wizyty domowe, możliwość poznawania ciągle nowych osób bardzo sobie cenię, bo po prostu lubię ludzi i to mnie ogromnie wzbogaca, pozwala pracować już 7 lat w hospicjum. A w obecnych czasach ta praca jest dla mnie szczególnie ważna. Kiedy Polacy są tak bardzo podzieleni, jest tyle wrogości, my ogarniamy naszą opieką, a tym samym sympatią, wszystkich bez wyjątku, bez względu na zapatrywania polityczne, wiarę czy nawet orientację seksualną. Wracając do lubienia ludzi – czasem łatwiej jest polubić chorego niż jego rodzinę, która czasami ma o coś pretensje i trudno jest się porozumieć. Być może wynika to z ich bezradności wobec choroby. Staram się więc myśleć z pokorą o sobie i swoich słabościach – wtedy mniejszym problemem jest zaakceptowanie innych.

Bywa, że lekarz jest tym, kto trochę mimowolnie pomaga się pojednać?

Czasem gdy widzę, że czasu jest coraz mniej, a wcześniej nie udało się tego zrobić. Częściej jednak obserwuję coś innego. Na nowotwór cierpi nie tylko pacjent – on obejmuje też najbliższych i nadaje życiu nowy rytm. I choć postępująca choroba odbiera człowiekowi możliwość aktywności fizycznej, pracy, to nie niszczy uczuć. Więcej – potrafi nawet wyzwolić miłość, okazać ją sobie. Bywa więc, że bliscy przełamują się i po raz pierwszy o tej miłości ze sobą rozmawiają. Nie jest to łatwe, a naszym zadaniem jest czasem zachęcić do szczerej rozmowy, by nie udawać, nie uciekać i nie spychać tego na plan dalszy. Zdarza się również, że ta okazana miłość powoduje inne cierpienie – gdy chory nie radzi sobie ze świadomością, że całe życie troszczył się o bliskich, a teraz oni rezygnują z pracy i rozrywki, by dawać opiekę. Wtedy mówię, że to jest bezcenny dar i że wiele osób chciałoby doświadczyć takiej miłości.

Pacjenci, którzy rok temu dostrzegli w Pani Miłosierną Samarytankę, napisali, że potrafi Pani z oddaniem przygotować ich do przejścia na drugą stronę – być może dlatego, że zna Pani wartość życia.

Życie kocham i znam jego wartość, a najpełniej rozumiem to, stając przy osobie, której życie się kończy. Ludzie, którym towarzyszę, czasem tę wartość dostrzegają dopiero w tym ostatnim okresie i robią bilans życia. To dar, że mogę to z nimi przeżywać. Dzięki swojej pracy mam też świadomość, że życie ma wartość tu i teraz, bo nie trwa wiecznie – w sensie materialnym. Tego uczę się ciągle od moich pacjentów. Dodam jeszcze, że kocham życie, bo mam kochającą rodzinę, która mnie wspiera i pomaga.

Po otrzymaniu wyróżnienia pomyślała Pani o sobie jak o ewangelicznej postaci przeniesionej do współczesności?

Nie! Cały czas myślę o sobie jak o zupełnie zwyczajnej osobie, choć wyróżnienie wisi na ścianie w pokoju i mam nadzieję, że dla moich dzieci jest swego rodzaju świadectwem. Odbierając je, czułam jednak – obok radości – zawstydzenie, bo uważam, że jestem tylko pionkiem w całym naszym zespole. Cieszę się, gdy ktoś mówi, że nie wyobraża sobie czasu choroby bez pomocy naszego zespołu – to daje siłę i świadomość, że sama nic bym nie zrobiła. Bezcenny jest więc kontakt z innymi lekarzami i to, co dla chorego robią pielęgniarki. To one są w pierwszej kolejności samarytankami: przynoszą nadzieję, dotykają ran, opatrują je, pomagają w toalecie, a czasem stoją jakby w cieniu lekarzy. Dźwigają najcięższy wymiar opieki, więc teraz chcę im za tę miłosierną pracę podziękować.

A czym dla Miłosiernej Samarytanki jest Boże miłosierdzie?

Nadzieją na zbawienie. Myślę, że bez wiary w Boże miłosierdzie nasze życie byłoby bardzo smutne. Ta wiara nie jest jednak dana raz na zawsze – nie da się raz zawierzyć i uważać, że od tego momentu wszystko będzie już dobrze. Zawierzenie trzeba ponawiać – ja np. modlę się, by to Boże miłosierdzie mnie ogarniało.