Superman w przedsionku nieba

publikacja 07.05.2018 06:00

O tajemnicy małżeńskiego szczęścia, pracy dla silnych facetów i cudzie za wstawiennictwem św. Jana Pawła II opowiada Jacek Wrona.

Superman w przedsionku nieba Roman Koszowski /Foto Gość

Barbara Gruszka-Zych: Podobno raz w tygodniu przynosi Pan żonie kwiaty?

Jacek Wrona: Obowiązkowo przynajmniej raz. Uważam, że kobietom należą się diamenty, ale nie jestem tak bogaty, więc zostają mi kwiaty. To mój dowód szacunku i miłości do Asi. Kwiaty są piękne, a my mężczyźni chcemy, żeby nasze żony takie były.

Ile lat jesteście razem?

W tym roku miną 24 lata od ślubu.

Miłość się nie starzeje?

Z naszą miłością jest jak z dobrym winem – im bardziej dojrzała, tym lepiej smakuje. Od początku była bardzo solidna, bo zbudowaliśmy ją na dobrych podstawach, bez żadnej wpadki. Teraz jesteśmy na etapie takiego współprzeżywania, że kiedy Asię w poniedziałek boli kostka nogi, to wiem, że mnie będzie boleć dzień później. Nie umiem żyć bez mojej żony.

Macie sześcioro dzieci, a kiedy znajdujecie czas dla siebie?

Co tydzień chodzimy na randki, organizujemy sobie romantyczne wieczory. Kiedyś pewien ksiądz uświadomił mi, że stale muszę dbać o wspólnotę łoża i stołu z moją żoną. Okazało się, że to się sprawdza. Żona jest młodsza ode mnie o 8 lat, atrakcyjna, ładnie się ubiera, podoba się mężczyznom. Jednocześnie jest taką idealną kurą domową.

Która, jak słyszałam, ma na imię „Mysz”…

(śmiech) Kiedy się poznaliśmy, ja byłem już po studiach, ona chodziła do liceum. To było takie pieszczotliwe przezwisko.

Kłócicie się czasem?

Prawie wcale, bo na to nie warto marnować czasu. Ale kiedy czasami dochodzi do spięcia, to największą obelgą jest to, że mówię do niej „Asiu”. A jak „Joanno”, to znaczy, że już prawie bierzemy rozwód. (śmiech)

Kim jest dla Pana żona?

Służącą…

Co na to feministki?

Kiedy kilka razy powiedziałem to w studiu telewizyjnym, to chciały mnie zjeść. Ale przecież Jan Paweł II mówił, że istotą miłości jest służba drugiemu. Żona nie obraża się na takie określenie. Przecież jest dyspozycyjna dla naszych dzieci 24 godziny na dobę. Nasza najstarsza córka Dominika ma 22 lata, najmłodsza Faustyna – 2 lata i 4 miesiące. Mamy cztery dziewczynki i dwóch chłopaków. Czasem lubię podpatrywać, jaka jest wobec nich opiekuńcza i oddana.

Pan też jest służącym?

To oczywiste. Muszę służyć rodzinie, co prawda inaczej niż „Mysza”. Zapewniam jej bezpieczeństwo, pieniądze, spokój.

Jak prawdziwy mężczyzna, ma Pan na ręce sporą bliznę. Skąd ta rana?

Mam tam włożony implant. To się stało podczas służby, jest pamiątką mojej pracy w Centralnym Biurze Śledczym, gdzie spędziłem ponad 5 lat. Byłem specjalistą od walki z przestępczością narkotykową, jedynym w kraju biegłym w slangu narkotykowym i przestępczym. Później w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie wykładałem przestępczość zorganizowaną, narkotykową, uczyłem działań zwalczających ją. Napisałem 9 książek o zagrożeniach, które dotykają młodych w XXI wieku. Począwszy od substancji psychoaktywnych przez różnego rodzaju patologie związane z nieakceptowaniem siebie. Ranę, o którą pani pytała, odniosłem w trakcie jednej z akcji.

Może Pan o niej opowiedzieć?

Rozpracowywałem tzw. szlak bałkański przemytu heroiny, prowadzący z Afganistanu przez Pakistan, Iran, Turcję. Do niedawna jego punktem docelowym była Sofia. W Bułgarii szlak dzielił się na trzy podszlaki. Jeden przez Albanię biegł do Włoch i przez porty włoskie do Stanów Zjednoczonych. Drugi przez Budapeszt skręcał do Europy Zachodniej. Trzeci – tzw. północny – prowadził przez Norwegię, Szwecję, Danię, Niemcy, Wielką Brytanię. W przemycie brały udział polskie grupy przestępcze, a my mieliśmy przerwać płynność szlaku. Przez 3,5 roku pracy w terenie działaliśmy na tyle skutecznie, że zatrzymaliśmy ponad tysiąc osób. Choć od 10 lat jestem na emeryturze, nadal pomagam służbom specjalnym.

Czuł się Pan czasem jak James Bond?

Zdarzało się. To były czasy dość siermiężne, policja w Polsce była biedna, na prowincji koledzy jeździli rozklekotanymi polonezami. A my nagle wyjeżdżamy do obcych krajów, mieszkamy w pięciogwiazdkowych hotelach, jemy potrawy, o jakich nam się nie śniło. Poznawaliśmy inny świat, inne kultury.

A dziewczyny?

James Bond zawsze je miał pod ręką. Jednak w tej sferze bardzo się z nim różniliśmy. Z jednej strony czułem, że to niemoralne. Z drugiej – nasi przełożeni nie wyrażali zgody na takie działania. I tak w towarzystwie kobiet przeżywaliśmy mnóstwo sytuacji z jednej strony groźnych, z drugiej malowniczych.

Bywało niebezpiecznie?

Mężczyzna na pewnym etapie życia jest bardzo odporny na niebezpieczeństwa, mało strachliwy. Taki wtedy byłem i nic mnie nie zrażało. Z wiekiem to zaczęło się zmieniać.

Pamiętał Pan wtedy o Bogu?

W tamtym intensywnym czasie wyjazdów, spotkań, działań Pan Bóg został gdzieś w tyle. Czasami chciałem odwrócić od siebie Jego uwagę i prosiłem: „Panie Boże, nie patrz na to, co robię, bo to nie są Boże rzeczy”.

Czy taki silny mężczyzna jak Pan, nie myślał wtedy, że jest samowystarczalny?

Dziś wiem, że pycha jest początkiem naszej zguby. Miewałem myśli, że wszystko mogę.

A tu nagle się okazało, że ciąża żony jest zagrożona…

Kiedy dowiedzieliśmy się, że Gloria Maria przestała się rozwijać pod sercem Asi, byłem na szczycie rozwoju zawodowego. Zajmowałem się jedną z największych spraw w historii policji, spełniałem się w pracy, zyskiwałem coraz większą renomę. Koledzy wiedzieli, że jestem „fighter”, czyli facet, który walczy.

A trzeba walczyć?

Zawsze. Jestem człowiekiem, który uważa, że walka sama w sobie już jest wartością.

To Pan wpadł na pomysł modlitewnej walki o uzdrowienie córki za wstawiennictwem Jana Pawła II?

Nie, Asia. Wróciliśmy wtedy do domu po pierwszej diagnozie. Od zajmującego się Asią prof. Sikory wiedzieliśmy, że nasza córeczka przestała się rozwijać. Zdiagnozował u niej dysmorfizm – jej główka zatrzymała się w 21. tygodniu rozwoju, brzuszek w 22., ręce w 23. Nie dość, że rozwój był nierównomierny, to w pewnym momencie całkowicie się zahamował. Żona, jak dobra gospodyni, przed pójściem do szpitala zaczęła sprzątać mieszkanie. Kiedy wyjęła z mojej szafki stare dokumenty ze studiów, wypadł z nich obrazek z wizerunkiem i odręczną dedykacją Jana Pawła II: „Z serca błogosławię. Z myślą o chorych. Wawel 1983 r.”. Ojciec Święty już nie żył, ale jego słowa były jak żywe. Przypomniałem sobie, że dostałem go od o. Bernarda Kulińskiego, sercanina, który dobrze znał papieża.

Od tego momentu moja Asia zaczęła się modlić za wstawiennictwem Ojca Świętego o uzdrowienie córeczki. Obrazek zainspirował ją też do prywatnych rozmów z Janem Pawłem II. „Zawsze byłeś za obroną życia od poczęcia do śmierci. Daj nam sygnał z nieba, pomóż ocalić życie, które noszę pod sercem” – prosiła go. Poza tym mamy blisko Jasną Górę, no to „zaszantażowała” też Matkę Boską. (śmiech) Powiedziała Jej, że jeżeli nasza mała przeżyje, to damy jej imię Gloria Maria – „Chwała Maryi”. A jeśli umrze, wypiszemy na nagrobku: „Chwała Maryi żyła jeden dzień”. A więc będzie obciach! Lekarze dawali córce nikłe szanse na przeżycie. Trzeba było zrobić cesarskie cięcie.

Był Pan wtedy przy żonie?

Zjawiłem się kilka minut po przyjściu córeczki na świat. Usłyszałem od położnej, że mam szczęście, bo zdążyłem ją jeszcze zobaczyć żywą. Miała wiele dolegliwości, ale najtragiczniejsze było to, że z powodu braku płynu owodniowego, który wchłaniał się w macicy, nie wykształciły się u niej nerki. To był moment, w którym moja pycha została ukarana. Pan Bóg mi pokazał, że mimo iż posiadałem broń, wielu przyjaciół, władzę, układy i trochę grosza, nagle poczułem się całkowicie bezradny. Patrzyłem na moje sześciomiesięczne umierające dziecko i nic nie mogłem zrobić. Moja córeczka, mimo że żyła, miała już podpisane przez Asię dokumenty, co zrobić z ciałem dziecka po zgonie. Pielęgniarka poprosiła ją o to przed cesarskim cięciem, tłumacząc, że po wybudzeniu będzie w szoku, więc lepiej wcześniej przygotować dokument.

Płakał Pan wtedy?

I tak, i nie. Nie chciałem płakać, bo wiedziałem, że muszę być oparciem dla żony. A z drugiej strony łzy same mi płynęły, nie mogłem ich powstrzymać. Wcześniej już raz w dorosłym życiu płakałem na pogrzebie mojej niezwykłej, dobrej mamy. W momencie takiej bezradności człowiek zwykł sobie zadawać jakieś dziwne pytania typu: „Dlaczego ja?”. Stwierdziłem, że nie mają sensu, bo dotąd nie słyszałem, żeby ktoś znalazł na nie odpowiedź. Przyjąłem wszystko na klatę.

Po ilu dniach stał się cud?

Od razu, po 10, może 20 minutach… Bo tyle dawali córce lekarze. Jak długo mógł żyć tak mocno zatruty maleńki organizm? Lekarze i pielęgniarki byli przygotowani na zgon. Kiedy przyjechałem do szpitala następnego dnia rano, okazało się, że maleńka żyje. I od tego czasu trwa nasz cud – nasza córka ma 13 lat. Oprócz badań okresowych od 1. roku życia nie była nigdy u lekarza.

Co Pan Bóg powiedział Panu przez tę historię?

Po pierwsze, żebym nie popadał w pychę, która jest grzechem głównym. Po drugie – wielokrotnie słyszałem, że cuda zdarzają się innym, na odległych kontynentach, ale nie sądziłem, że mnie również mogą się przytrafić. Wydawało mi się, że to niemożliwe, żeby Pan Bóg gdzieś w Częstochowie dotknął jakąś tam rodzinę, taką jak nasza. Nie spodziewałem się, że sam usłyszę, jak mi mówi: „Jestem, działam, potrafię robić rzeczy, o których wam się nie śniło”. Czułem się wtedy, jakbym znalazł się nagle w przedsionku nieba.

Superman w przedsionku nieba…

Miałem w głowie potworne, przerażające rzeczy – wojna bałkańska, walki gangów, czystki etniczne, pogarda dla życia, handel kobietami, prostytucja, hazard, narkotyki. 500 dolarów kosztowało wynajęcie zawodowego zabójcy – to była cena ludzkiego życia. Widziałem totalne zniszczenie człowieka. I nagle stanąłem nad moją córeczką – delikatną istotką, ważącą niewiele ponad 700 gramów, w której ledwie tliło się życie. Wobec niej wszystkie tamte okropności poszły w niepamięć, liczyła się tylko ona. Napisaliśmy z żoną cztery książki o tym cudzie. Często do nich zaglądam.

Dlaczego?

Żeby upewnić się, że to się zdarzyło. Człowiek wypiera nie tylko złe, ale i nadprzyrodzone wydarzenia, bo nie umie w nie uwierzyć. Jestem jak św. Tomasz, który chce stale wkładać palec w bok Chrystusa.

Jacek Wrona, specjalista do walki z przestępczością narkotykową, jedyny w kraju ekspert w slangu narkotykowym i przestępczym. Jego córka Gloria Maria została cudownie uzdrowiona za wstawiennictwem św. Jana Pawła II.