Italiano. Nie mylić z włoszczyzną!

ks. Wojciech Parfianowicz

publikacja 11.05.2018 06:00

Zapach kawy jak na Piazza Navona, lody rzeczywiście włoskie, a wszystko to okraszone szczerym Buongiorno. Jak to się stało, że kawałek prawdziwej Italii znalazł się w Szczecinku?

Italiano. Nie mylić z włoszczyzną! ks. Wojciech Parfianowicz /FOTO GOŚĆ Andrea, Gloria, Davide. Do kompletu brakuje jeszcze jednej córki. To właśnie młodsza część rodziny Cason odpowiada za produkcję. Wszystko dzieje się tuż na zapleczu

Niedzielne popołudnie. Narożnik szczecineckiego rynku. Niewielki lokal „Barattolo Italiano”, w którym unosi się zapach z innego świata. Patrizio Varrina wymienia różne rodzaje kawy, które jest w stanie przygotować: caffè corto, espresso, macchiato, macchiato lungo, cappuccino, marocchino, con la schiuma, uno shakerato. To tylko niektóre. W odpowiedzi słyszy: – To ja poproszę... czarną. Co wtedy myśli rzymianin znad Trzesiecka? – Niente. Zupełnie mnie to nie dziwi – mówi szczerze i robi czarną, ale... Davide Cason i Gloria Premi, małżeństwo spod Mantui, przechadzali się kiedyś po Szczecinku i zaintrygowały ich lokale oferujące tzw. lody włoskie. – Weszliśmy. Kupiliśmy i... to nie były lody włoskie – wspomina Gloria. Dziś razem z mężem i dwiema córkami, niedaleko rynku, prowadzą lodziarnię „Amore mio”. Można tam kupić prawdziwe gelati.

Chodzi o... smak

– We Włoszech rodzimy się z lodem w ręku. To część naszej kultury – mówi Davide. Z dumą wskazuje na chłodziarkę, w której znajdują się pojemniki z 32 smakami. – Przygotowujemy ich w sumie 150. Każdego dnia jest coś innego – wyjaśnia. Lody schodzą kilogramami. – Niektórzy mówią, że zmieniliśmy mentalność mieszkańców miasta – uśmiecha się Davide. W każdym razie odkąd istnieje „Amore mio”, spożycie lodów nad Trzesieckiem prawdopodobnie znacząco wzrosło.

32 pojemniki 5-kilogramowe w niektóre niedziele napełniane są trzykrotnie. To robi wrażenie. Kolejka po gelati bywa długa. Powód? Na pewno smaki. Jest ich sporo, a wśród nich zupełnie nieznane albo rzadko spotykane, jak choćby liquirizia, czyli lukrecjowe. Jest jednak coś więcej. W „Amore mio” można też posmakować... Italii.

– To, że się tu słyszy język włoski, ma swój urok – mówi pan Leszek, jeden ze stałych bywalców. Rodzina prowadząca lodziarnię wciąż bowiem po polsku mówi non molto bene. Nie tylko dlatego, że to trudny język. – Wszyscy chcą, żebyśmy mówili do nich po włosku. Lubią słyszeć tę melodię. Wielu ludzi, wchodząc do nas, nie zaczyna od: „Dzień dobry” tylko od: Buongiorno – zauważa Gloria. Smaku dodaje również sposób podania loda – nie w precyzyjnie odmierzonej gałce, ale nieco chaotycznie, specjalną łopatką, co sprawia, że lód, jak stwierdza Davide, przypomina bliżej nieokreślony kwiat. To styl rodem z włoskich ulic. Nie: jakby, na wzór, prawie jak, ale dokładnie tak. Czysta, włoska... lodowatość. Nie do podrobienia. Więc lepiej nie podrabiać.

La golonka? Buonissima!

Mosina – przy całym szacunku do tej niewielkiej miejscowości pod Szczecinkiem – w której mieszka dziś rodzina Cason z Mantui, z wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO miastem w Lombardii ma wspólną jedynie pierwszą literę. Davide widzi to jednak nieco inaczej. Zakochał się w Polsce wiele lat temu, kiedy pracował jako kierowca tira i woził towary aż na Pomorze Środkowe. – Nie mogłem napatrzeć się na tutejsze lasy. U nas czegoś takiego nie ma. Czułem się, jakbym oglądał jakiś film przyrodniczy – wspomina.

Patrizio Varrina, właściciel szczecineckiej kawiarni i baru bistro, najpierw zakochał się w Polce, potem w Polsce. Jego żona pochodzi właśnie ze Szczecinka. Przyznaje, że Szczecinek Rzymem nie jest. Fontanna w centrum to nie Bernini, a ratusz to nie Palazzo Farnese. – Istnieje też jednak inne oblicze Rzymu. Jest Rzym zdezorganizowany, Rzym brudny, Rzym zakorkowany – wylicza Patrizio, który przez wiele lat swojego życia podróżował po całym świecie. Jak mówi, piękno jest wszędzie, tylko trzeba być otwartym i umieć je dostrzec. Rzymianin, co nietypowe, uwielbia polską kuchnię. Jednym ciurkiem wymienia: – I pierogi, la kaczka, la golonka – buonissimi! – Postrzegam Polaków jako ludzi dumnych ze swojego kraju – mówi nagle. Czy na pewno poznał się na polskiej kuchni?

Robusta i arabica to nie wszystko

O kawie Patrizio mógłby opowiadać godzinami. Nieprzypadkowo ta, którą przygotowuje, została uznana produktem roku 2017 w plebiscycie Mocarz Gospodarczy Powiatu Szczecineckiego. – Nie wystarczy być Włochem z Rzymu i odpowiednio urządzić lokal. Produkt musi być naprawdę najwyższej jakości – mówi. Dlatego ekspres w „Barattolo Italiano” to nie jakiś tam mercedes, ale, jak mówi Patrizio: – Co najmniej aston martin. Faktycznie, wart jest fortunę. Rzymianin nie reaguje jednak snobistycznie na niektóre kawowe życzenia polskich klientów. – La czarna też jest w porządku – mówi. – Podróżując po świecie, zauważyłem, że każdy kraj ma swój sposób parzenia kawy. Nasz, włoski, wcale nie jest jedyny słuszny – dodaje.

Zresztą w barze, bo tak we Włoszech nazywają się miejsca, które w Polsce określa się mianem kawiarni, nie chodzi tylko o samą kawę. Na Półwyspie Apenińskim funkcjonuje swego rodzaju kultura barowa. Il bar to miejsce, w którym rozpoczyna się dzień i wpada się tam w czasie przerwy obiadowej. Po co? A żeby posiedzieć.

– Przychodzę tu nie tylko dla najlepszej kawy w mieście. Patrizio stworzył nam odrobinę Rzymu w Szczecinku – mówi pani Diana. – Dokładnie 18 m kw. – precyzuje Patrizio. – Stoliki stoją tak blisko nie tylko dlatego, że to małe pomieszczenie. Chodzi o stworzenie klimatu wspólnoty. Ja z kimś rozmawiam, a ktoś ze stolika obok włącza się. Tutaj nieraz wszyscy rozmawiamy na jeden temat. Wizyta w barze to spotkanie. Tutaj przychodzi się spędzić czas, celebrować moment – wyjaśnia istotę kultury barowej rzymianin.

Pójść z kimś na kawę to zatem coś więcej niż wypić razem napar z mieszanki robusty z arabicą, choćby tej o zapachu Wiecznego Miasta. Tak naprawdę la czarna, a nawet la sypana doskonale spełnią rolę kawy. Gdy jednak zostaje czas tylko na samą kawę... po co ona komu?

Z ziemi włoskiej do Polsk

i Skąd ta kumulacja włoskich smaków i zapachów w okolicy szczecineckiego rynku? Aż trudno uwierzyć w to, co mówi Davide Cason. – Do Włoch zawitał kryzys gospodarczy – wspomina właściciel lodziarni. Faktycznie, niewiele mówiło się o tym w Polsce. Apogeum kryzysu przypadło na rok 2010. Bezrobocie sięgało nawet 8 procent. Kilkadziesiąt tysięcy firm upadło. Pół miliona osób straciło pracę. Bankom groziła niewypłacalność.

– Woziłem damskie buty produkowane w firmie, która znajdowała się w naszym regionie. Firma dobrze prosperowała, czego znakiem jest to, że te buty trafiały nawet tutaj. Jednak kryzys w naszym regionie zmiótł pawie wszystko. Firmy przenosiły swoje siedziby i produkcję poza Włochy, bo bardziej się to opłacało. Zostaliśmy z niczym. Bez pracy. Ciężko było cokolwiek znaleźć. Wtedy zaczęliśmy myśleć o zmianie – opowiada Davide. Ale żeby z Lombardii aż nad Bałtyk? Come no?

Bakaliowe i prosciutto

Rodzina z Mantui oraz rzymianin Patrizio podjęli trochę szalony krok. Zaryzykowali. Zainwestowali. Dzisiaj cieszą się, że mogą dać trochę Italii swoim polskim sąsiadom. Uczą się też Polski. Gloria z uśmiechem wspomina jeden z pierwszych dni funkcjonowania lodziarni. – Przyszła pani, patrzy na smaki i pyta: „A bakaliowe są?”. Bakaliowe? Czyli jakie? U nas takiego smaku nie ma – opowiada. Lodowi eksperci też mogą się czegoś nauczyć. Patrizio próbuje poznać polski język. Komunikuje się całkiem nieźle. – To wyraz mojego szacunku dla kraju, w którym mieszkam. Polski jest trudny, ale widzę, że ludzie doceniają moje wysiłki.

Gloria i Davide, w przeciwieństwie do Patrizio, przyznają, że z polskim jedzeniem mają problem. Trudno im wytrzymać bez prosciutto. Gdy jadą do Włoch, przywożą ze sobą całego busa ulubionych produktów. Może to i dobrze. Równowaga między bakaliowymi a prosciutto pozwala nie zapomnieć, kim się jest.