Chyba jestem silny

publikacja 26.03.2010 22:00

O miłości do córki, życiu bez aureolki i kato-obłudzie, z Jackiem Olszewskim rozmawia Agata Puścikowska.

Jacek Olszewski Anna Bedyńska/Agencja Gazeta Jacek Olszewski

Agata Puścikowska: Powiedziałeś mi przez telefon, że już nie chcesz rozmawiać o śmierci, o krzyżu, bo „to już nie jest krzyż”.

Jacek Olszewski: – Po pierwsze, krzyż kojarzy mi się z cierpieniem. A ja – chociaż wiele przeszedłem – jestem szczęśliwy: mam wspaniałe dziecko. Po drugie, mam dosyć szumu medialnego, mówienia o moim dramacie w kontekście „newsu”. Kiedyś jakaś dziennikarka powiedziała o nas: „ulubiona śmierć telewizji śniadaniowej”. Wstrętne. A nam nie chodziło o pokazywanie śmierci, bo nikt tego nie zakładał. Wyszliśmy z Agatą z założenia, że jeśli można dotrzeć do ludzi, to trzeba to zrobić. Kiedy Agata poszła do szpitala, okazało się, że kilka dni czekała na krew: miała bardzo rzadką grupę. Przez media szukaliśmy ratunku – prosiliśmy o B minus. I odtąd krew była zawsze. Okazało się też, że krew oddawana w całej Polsce „na Agatę”, starczała i dla wielu innych chorych. Stwierdziliśmy, że można to wykorzystać w dobrej sprawie. Dzięki chorobie Agaty zwiększyła się świadomość, czym jest krew, jak jest potrzebna. Zwiększyła się też bardzo liczba potencjalnych dawców szpiku. Dla nas było ważne, że chorzy na białaczkę przestali się bać, wstydzić.

Przestali być piętnowani?

– Ostracyzm w stosunku do chorych jeszcze jest. W szpitalu z Agatą leżało dwoje chorych dzieci. Zaprzyjaźniły się. Pierwszemu, choremu na białaczkę, wypadły włosy. I matka tego drugiego dziecka zabrała je do innej sali, żeby „nie patrzyło, bo się jeszcze zarazi”. Dzieci pytały, dlaczego nie mogą się nadal bawić. Myślę, że kobieta po prostu nie wiedziała, co robi. Nie znała choroby. Najbardziej boimy się tego, czego nie znamy.

Czujesz się jak bohater?

– Niedawno słyszałem o facecie, który samotnie wychowuje czworo dzieci, w tym dwoje niepełnosprawnych. To jest dopiero bohater. A on się tak nie postrzega. Ja tym bardziej. Kiedyś podchodzi do mnie jakiś koleś i lekko zawianym głosem mówi: „Panie Jacku. Chciałbym być kiedyś takim ojcem jak pan”. Podchodzi do mnie kobieta i opowiada, że też straciła męża i kiedy jest jej ciężko, myśli o mnie. To miłe, ale dla mnie bohater to jest facet, którego poznałem na Memoriale im. Agaty: dostał nagrodę za honorowe oddawanie krwi. Oddał prawie 200 litrów. Ilu uratował ludzi?

Gdy Agata odeszła, miałeś jakiś plan działania, dalszego życia?

– Wiem, że są schematy wychodzenia z samotności, żałoby. U mnie chyba było wszystko na opak. Bo była ukochana żona, której nagle nie ma. Ale jest dziecko, którego nie było. Ja nie miałem czasu na użalanie się nad sobą. Noworodek płakał w drugim pokoju. Nie mogłem się załamać, bo Lilianka by to natychmiast wyczuła. Poszedłem na półtora roku na urlop wychowawczy, żeby być blisko małej. Ciężko czasem znaleźć pozytywy. Ale szukam. Chyba jestem po prostu silny facet. Zawsze mam w pamięci chwile, które przeżyliśmy razem. Pamiętam, jaka była Agata: że walczyła, że się nie poddawała, kochała, działała. Pamiętam, jak Agata cieszyła się Lilianką. To są uczucia, z których potem się czerpie. Widzę czasem rodziców rozwodzących się. Szarpią się, nienawidzą. Dzieci to obserwują. To jest prawdziwy dramat. Moja Lilianka zawsze była, jest i będzie kochana.

Zawsze byłeś tak wrażliwy?

– Nie wiem. Może, gdybym nie musiał, byłbym taki bardziej macho? (śmiech). Lilianka była wcześniakiem. Urodziła w 32. tygodniu. Agata przez dwa dni opiekowała się córką, ale tak naprawdę to ja opiekowałem się obydwiema. Gdy Agata odeszła, brałem Liliankę i jeździliśmy na różne akcje „szpikowe” po całej Polsce. Zaczyna się impreza, dziennikarze biegają, kamery, a ja siedzę z Lilką na tylnym siedzeniu i karmię...

Jaka jest Lilka?

– Jak się urodziła, miała 47 cm, teraz ma 95 cm! Jest poza siatką centylową! Ładnie śpi, wszystko je, uśmiechnięta jest już od szóstej rano, pięknie mówi.

O mamie?

– Nad łóżkiem wisi wielkie zdjęcie Agaty. Jak Lilka wstaje, mówi, że to mama Agatka. Nie wiem, jak będę z nią rozmawiał za pięć lat. Pewnie intuicyjnie. Nie boję się tych rozmów. Agata bardzo ją kochała, więc od tego zacznę. Bardziej się boję, jak będę z nią rozmawiał, gdy zaczną chłopaki do domu przychodzić (śmiech).

A jak komentowałeś „newsy” o ewentualnej beatyfikacji Agaty?

– Po śmierci Agaty jeden z księży powiedział, że postawę Agaty można porównać z postawą Joanny Beretty Molli. Ale że media działają jak działają, to rozdmuchano te słowa w tonie „mamy świętą matkę Polkę, wow”! Powiedziałem wtedy, że nie będę się na ten temat wypowiadał. Według mnie, gdy minie pięć lat, ludzie zapomną.

Gorycz…

– Realizm. Popatrz, co się stało z pamięcią o tak wielkim człowieku jak Jan Paweł II. Pamięta się o nim tylko podczas uroczystości i rocznic.

A nie jest Twoim zadaniem nagłaśnianie postawy Agaty?

– Nie wiem, czy tego chcę. Z jednej strony tak, bo Agata była wyjątkowym człowiekiem. A z drugiej strony, wyobraź sobie: po pięciu latach zaczyna się proces. Ja sobie układam życie, chodzę do pracy, a może nawet kogoś poznaję. Już słyszę te komentarze: „Wdowiec po przyszłej błogosławionej za rękę z Iksińską, jak on tak może”. Albo: „do tej szkoły chodzi córka przyszłej błogosławionej”. Chciałabyś żyć pod taką presją? Już teraz mnie obserwują: przełamałem się i poszedłem kiedyś na dyskotekę z kumplami. Superzabawa była, jak się na mnie ludzie z wielkim zgorszeniem w oczach gapili. „Ikona” nie może na dyskotekę, nie może myśleć o przyszłości pozytywnie i z nadzieją.

Chciałbyś wrócić do anonimowości?

– Brak anonimowości pozwala na to, żeby cię słyszano, więc można zrobić coś dobrego. Ale z drugiej strony doświadczyłem i tego, że moją „gębę” niektórzy chcieli wykorzystać. „Załatw mi spotkanie z tym i z tym, to ja ci załatwię to i to”. A ja nie zamierzam wchodzić w układy i układziki. Jak coś robię, to z potrzeby serca, dla ludzi.

Doktor Judym.

– Prawie (śmiech). Dobrze, że nie mówisz „święty Jacek”, bo nie zamierzam wchodzić na cokolik, względnie zostać ascetą. Aureolka mi nie grozi. Ale faktem jest, że bliżej mi do idealisty niż materialisty. Gdybym chciał, miałbym z działań nazwijmy to, filantropijnych, przysłowiową skórę, furę i komórę. A nie zamierzam mieć. Agata też taka była: pomagała wszystkim. Do tej pory dostaję jakieś zdjęcia, np. z więzienia czy domu dziecka, które odwiedzała.

Podobno Agata się nie buntowała. A ty? Ani razu nie wykrzyczałeś „Górze”?

– Agata kiedyś powiedziała: „Dlaczego to mnie spotkało? A dlaczego miałoby spotkać kogoś innego? Trafiło mnie i muszę z tym żyć”. To była pierwsza rzecz, którą przypomniałem sobie po jej śmierci. Byliśmy małżeństwem krótko. W lipcu 2007 r. wzięliśmy ślub, a równo rok później, tego samego dnia, w tym samym kościele – odbył się pogrzeb Agaty. Pytałem: dlaczego? Ale cieszyłem się, że mogłem Agatę poznać, że byłem przy niej. Wiele osób nie przeżyło połowy pozytywnych uczuć, które mnie z Agatą łączyły.

Pamiętasz moment wyboru: Lilianka czy Agata?

– Po pierwsze nie było to takie oczywiste, bo ciąża często mobilizuje organizm kobiety do walki. Po drugie nikomu nie życzę takiej sytuacji, takich wyborów. Nie zastanawiajmy się, co by było gdyby. Mogłoby być i tak, że Agata usunęłaby ciążę i umarła. Może dostała tych kilka miesięcy życia właśnie po to, żeby się cieszyć córką? Jak ty byś się czuła, gdyby powiedziano ci: usuń ciążę, to może (nikt nie daje gwarancji!) się uratujesz? Nigdy w życiu. Wiele kobiet postępuje tak jak Agata, tylko nie są znane, więc o tym nie słyszymy. Z drugiej strony wiem, że są postawy inne: matka sama doprasza się o aborcję, bo stan jej zdrowia może (!) się pogorszyć. Nie rozumiem tego.

Katol fanatyk z Ciebie!

– To nie światopogląd katola. To jest instynkt, zwyczajne uczucie do dziecka. Nie jestem fanatyczny. Jak jest zimno i nie mam z kim małej zostawić, to nawet na Mszę nie idę. Wkurzają mnie ludzie, którzy, jak powiedział kiedyś mój znajomy ksiądz, w niedzielę nie przyjmują Eucharystii, tylko „chrupią opłatki”. A potem żyją obłudnie. Wierzę natomiast, że dobro, które się komuś daje – wraca. I wierzę, że Agata z góry czuwa nade mną, nad Lilianką. Na pogrzebie Agaty śpiewał ten sam chór, który śpiewał na naszym ślubie. A zamiast tradycyjnego wieńca, zrobiłem jej taką samą wiązankę, jaką miała na ślubie: z pięknych, białych różyczek. Płakałem na pogrzebie, ale i świętowałem naszą rocznicę. W tym bukiecie była jedna czerwona różyczka – od Lilianki. Potem bukiecik położyliśmy przed ołtarzem Matki Bożej. Po kilku dniach czerwona różyczka się rozwinęła. Taki symbol: życie trwa.