Dojrzewaliśmy razem

Marcin Jakimowicz

publikacja 21.09.2010 07:06

Film przynosi sporą dawkę nadziei. – To było nasze podstawowe założenie. Ani słowa oskarżenia czy potępienia – mówi Maciej Bodasiński

Marcin Jakimowicz: Dlaczego rzuciliście się na tak trudny temat?

Maciej Bodasiński: – On sam do nas trafił. Zapukał do nas. W moim przypadku były to dwa bardzo konkretne doświadczenia: dotarłem do przeprowadzonych przez GUS statystyk z 1986 roku, w 30-lecie obowiązywania ustawy aborcyjnej, z których jasno wynikało, że w Polsce w tym czasie dokonano 36 milionów aborcji. Jest to szokująca liczba. Wynika z niej, że zabito niemal drugi naród… To oznacza, że syndrom poaborcyjny jest zjawiskiem, które dotyczy większości polskich rodzin, a jego owoce objawiają się w wielu domach. Drugie doświadczenie było bardzo osobiste. Przeprowadzaliśmy z Leszkiem wywiad z panią psycholog, która leczy syndrom poaborcyjny. W ciągu pół godziny przedstawiła bardzo precyzyjnie bardzo konkretne zjawisko. Do tego stopnia, że po tej rozmowie potrafiłem odnaleźć pewne osoby z rodziny czy otoczenia, które miały ten problem.

Bolało?

– To był raczej rodzaj szoku, zadziwienie, że można to tak precyzyjnie nazwać i opisać. Już następnego dnia po wywiadzie podszedłem do jednej bliskiej mi osoby i zadałem szalone pytanie, którego na co dzień się nie zadaje: czy była w twoim życiu aborcja? Zareagowała płaczem. Ja też się rozpłakałem. Okazało się, że trafiłem w sedno. Więcej: ja po tym wywiadzie mogłem nawet określić, kiedy ta aborcja miała miejsce.

W jaki sposób dotarliście do Lidii i Tomasza?

– Nie szukaliśmy ich. Zjawili się sami. To ciekawe z punktu widzenia śledzenia dróg Bożej Opatrzności. Dwa tygodnie po tym, jak podjęliśmy decyzję o robieniu filmu o syndromie, zadzwoniła znajoma psycholog i powiedziała, że zna małżeństwo, które ma podobny problem i chce o tym opowiedzieć. Nieprawdopodobna historia…

To, że „jest małżeństwo, które ma problem”, rozumiem. Ale dlaczego „chcą o tym opowiedzieć”?

– Zdecydowali się dlatego, że odwiedziła ich bardzo bliska im osoba, która wiedziała, że dokonali aborcji. Przyszła do nich i rzuciła: „Dacie mi jakieś namiary na lekarzy? Chcę usunąć ciążę”. Zamarli. – Nie przyłożymy już ręki do zabijania – powiedzieli. To był moment, w którym po raz pierwszy wobec świata nazwali rzecz po imieniu. Po długich rozmowach udało im się odciągnąć tę osobę od decyzji o aborcji.

Czy trudno było ich namówić na bardzo osobistą opowieść?

– Musieliśmy początkowo dokonać czegoś trudniejszego: zdobyć ich zaufanie. Do tego stopnia, by opowiedzieli o tym przed kamerą. To początkowo była bariera nie do przeskoczenia. Jak tu opowiedzieć swą historię wielotysięcznemu tłumowi widzów? Musieli się otworzyć, pokazać nam swe codzienne życie i to (dosłownie!) od kuchni. Przez pierwsze dni nawet nie wyciągnęliśmy kamery. Chcieliśmy się najpierw zaprzyjaźnić. Towarzyszyliśmy im wiernie we wszystkim… Wspólnie gotowaliśmy, chodziliśmy na spacery i zakupy. Ważnym doświadczeniem była ich wspólna spowiedź.

Dojrzewaliście razem z nimi?

– Tak. To było wydarzenie wykraczające poza ramy planu filmowego. Gdy przyjechaliśmy, trafiliśmy do rodziny, która była w samym środku problemów, niedomówień, sklecania na nowo małżeństwa, dogadywania się… Te dwa tygodnie były naszym wspólnym otwieraniem się na spotkanie z Bogiem. Zresztą od połowy zdjęć modliliśmy się razem co wieczór. Nie wiem, czy Leszek powiedział ci o pewnym fakcie: został ojcem chrzestnym ich nowo narodzonego dziecka. To świadczy o głębokiej relacji, jaką nawiązaliśmy. Oni naprawdę bardzo mocno zaczęli oddawać swe życie Panu Bogu. To nie jest małżeństwo, które przeszło terapię, a ta magicznie zmieniła ich w świętych, doskonałych ludzi, znakomicie sobie ze wszystkim radzących. Mają mnóstwo problemów, zranień. Uczestniczenie w terapii i przeżycie żałoby spowodowało jednak, że są dziś ludźmi o wiele dojrzalszymi. Kochają się i chcą o siebie walczyć.

Wasz film przynosi sporą dawkę nadziei…

– To było nasze podstawowe założenie. Ani słowa oskarżenia, potępienia... Chcieliśmy zrobić film, który będzie narzędziem pozwalającym człowiekowi zobaczyć problem i nakłaniającym go do zwrócenia się ku Panu Bogu. Resztę zrobi On sam. Aborcja jest tematem tabu, w naszych rodzinach powszechnie wypieranym, ukrywanym, wstydliwym, zasypywanym. Nie rozmawiamy o niej w domach… Tymczasem to czyn, który bardzo mocno oddala nas od Pana Boga. Ludzie skrywają go głęboko, nie nazywają po imieniu, nie wyznają i często odchodzą przez to od Kościoła. Czują się oskarżeni, potępieni.

To trochę wina samego Kościoła. Przez szereg lat hasło „nauka stanowa dla kobiet” równało się z grzmieniem z ambon przeciwko aborcji.

– Przez lata Kościół rzeczywiście tak rozkładał akcent duszpasterski. Starał się przestrzegać przed aborcją. Nieraz w bardzo mocnych słowach. Niezwykle rzadko odwoływał się do doświadczeń ludzi, którzy byli już w ten grzech zaplątani i mieli go na sumieniu. Nic dziwnego, że często czuli się oni odrzuceni. Nie wiedzieli, że mają szansę powrotu: mogą liczyć na Boże miłosierdzie, które jest przecież przede wszystkim dla nich!