In vitro? Dziękuję, NIE.

Joanna Cabaj

publikacja 29.10.2010 11:00

Minął rok naszego szczęśliwego małżeństwa, kiedy zaczęliśmy się niepokoić faktem, że nie mogę zajść w ciążę. Wizyty u lekarzy, poznawanie naturalnych metod planowania, podejmowanie prób poczęcia.

In vitro? Dziękuję, NIE.

Każda miesiączka, która pojawiała się, stanowiła dla mnie ogromne rozczarowanie. Im bardziej się opóźniała, tym większa wściekłość opanowywała mnie, że znowu się nie udało, gdy się pojawiła. Były miesiące, w których już przed terminem menstruacji robiłam testy ciążowe, gdyż byłam pewna, że z pewnością teraz jestem w ciąży. Rósł mi brzuch, piersi nabrzmiewały, nawet miałam wymioty. Wydawało się wielokrotnie, że to już, że na pewno. I znowu nic…

Tymczasem u brata rodziły się bliźnięta, szwagierka już z kolejnym w ciąży, kuzynka próbuje jak najdłużej utrzymać tajemnicę przed rodziną, że spodziewa się dziecka. A ja… Ksiądz na kazaniu opowiada historię kobiety, która zamówiła dziewięć Mszy Św. w intencji uzdrowienia swojej córki z niepłodności – po dziewiątej, odprawianej co miesiąc Eucharystii dziewczyna zachodzi w ciążę. Pomyślałam: Jest nadzieja. Poszłam jej krokami. Minęło kolejne dziewięć miesięcy i nic. Czyżbym nie była godna? Czy za mała jest moja wiara? Dlaczego Bóg mnie nie wysłuchuje?! Sąsiadka, niespodziewanie będzie mieć córeczkę. Bunt, żal, rozczarowanie. Przecież jestem zdrowa, cykle prawidłowe, u męża tylko wysoki poziom prolaktyny, który niszczy plemniki. Kuracja bromem przynosi skutki uboczne i zero efektu.

Jestem najlepszą kandydatką na udany zabieg zapłodnienia in vitro. Mam najwyższe szanse na sukces w pierwszej próbie. Z kilku stron podpowiedzi, że to największe osiągnięcie medycyny, że powinniśmy spróbować. Nie chcę tego. Nie mogę mieć dziecka kosztem zabicia innych moich dzieci. Nie chcę być zapładniana, przez jakiegokolwiek innego człowieka, niż mój mąż. Nie chcę, by moje dziecko poczęło się w gabinecie lekarskim, gdzie traktowana jestem jak zwykły pacjent, interesant.
Przypadkowo poszłam wykonać dodatkowe badania ginekologiczne. Lekarz pyta się, po co mi one. Odpowiadam zdawkowo, że mamy problem z poczęciem dziecka, nie wdając się dalej w dyskusję. Wykonał usg – wynik prawidłowy. Bez wnikania w problem od razu proponuje swojego kolegę, który wszystkim się zajmie, sprawi, że będę mieć dziecko. Podziękowałam.

- Ale dlaczego?

-Ze względów etycznych – nie chcę wdawać się z nim w dyskusje.

Ale tu dopiero zaczął swój wywód. Przecież to takie cudowne. Jak chcę, mogą zapłodnić mi tylko jedną komórkę jajową. Dzięki temu będę mieć dziecko.
Zdałam sobie sprawę, że kobieta, która tak jak ja, pragnie urodzić dziecko, sama nie ma szans odeprzeć argumentów, przygotowanych przez pseudo lekarzy, specjalistów od etyki. Przecież powinnam spodziewać się od niego pomocy. Może wie, jak najlepiej leczyć wysoki poziom prolaktyny u mężczyzn, jakie są przyczyny, jakie jeszcze badania wykonać. A tu nic. Tylko dobry kolega, który mną się zajmie. Ciekawe, jaką prowizję otrzymują ci naganiacze?

Wyszłam z gabinetu, niedaleko była kaplica szpitalna. Weszłam, nikogo nie było. Modliłam się przez łzy, za kobiety, które tak jak ja pragną dziecka. Nie zdawałam sobie sprawy, z tego, że ci, którzy namawiają do sztucznego zapłodnienia, muszą przecież sami szukać dla siebie usprawiedliwienia, by zagłuszyć własne sumienie. Im więcej uszczęśliwionych matek, tym bardziej zagłuszone sumienie.

Minęło już 13 lat naszego małżeństwa. Mamy dwoje wspaniałych adoptowanych synów w wieku 7 i 6 lat. Chciałabym jeszcze córeczkę, chciałabym urodzić i moje pragnienie wcale nie wygasa. Pojawiło się jednak coś jeszcze, coś silniejszego, coś co czasem samą mnie przerasta. To poczucie, że Bóg jest we mnie, że mnie kocha. Dodatkowo świadomość wszystkich konsekwencji tego faktu, bezgranicznego zaufania, chęci wykonywania wszystkiego, czego ode mnie zażąda, ogromna tęsknota za Bogiem, który do mnie przemawia oraz poczucie własnej słabości.

Wydawałoby się, że im większą w sobie miłość do Boga rozbudzam, tym więcej własnych ułomności dostrzegam. Brak odwagi, złe nawyki, brak cierpliwości, odkładanie modlitwy. Tylko Eucharystia jest moim ratunkiem i spotkaniem z Tym który jest dla mnie. Spotkaniem tak niezwykłym, choć często w rozproszeniu, roztargnieniu. Najbardziej lubię Eucharystie w dni powszednie, gdy mało ludzi. Zabieram jak najczęściej ze sobą dzieci, by nie umknęły im łaski płynące od Żywego Boga. Cieszę się, że już w ich sercach rozbudziło się pragnienie przyjęcia Komunii Świętej.