Zbuntowane księżniczki

Agata Puścikowska

publikacja 04.11.2010 08:40

Mówią grzecznie: dzień dobry, w czym mogę pomóc? Maniery jak z pałacu. Tylko zamiast koronkowych sukni - dżinsy i obcisłe bluzki. Na Zamku siedzą za rozboje, pobicia. Mają po kilkanaście lat.

Zbuntowane księżniczki Tony the Misfit / CC 2.0

Zamek ma kilka pięter, jest zielonkawy, otoczony murem. Wysoki, potężny mężczyzna jak co dzień rano stoi przed bramą. Brama otwiera się, mężczyzna wchodzi, brama zasuwa się z głuchym warkotem.
Po tamtej stronie, na niewielkim boisku, kilkunastoletnie dziewczyny grają w siatkówkę. Rozgrzane ruchem nie odczuwają porannego, październikowego chłodu. Krótko ostrzyżona dziewczyna, zabawnie podskakując, rzuca się mężczyźnie na szyję. – Hej, Papciu! Pozostałe, nie odrywając się od gry, machają albo „papciują”: – Papciu, cześć! Papciu, fajnie, że jesteś! – Jakby nie widziały tego swojego „Papcia” co najmniej rok. Papcio, czyli Romuald Sadowski, dyrektor poprawczaka dla dziewcząt w Falenicy, znika w Zamku. A krótkowłosa, nadal podskakując, dopada dwóch dziewcząt, które w skupieniu palą wspólnego papierosa. Podają jej go bez słowa. Zaciąga się profesjonalnie raz i (w podskokach) wraca do gry. Dziewczyny solidarnie wyciągają paczkę: – Chcesz? Znaczy się, pali pani? My tu się dzielimy wszystkim między sobą. Jasne, że niepełnoletnie (oficjalnie) nie mogą palić.

Podróż do Przedwiośnia

Pakują się do rozklekotanego minibusa. Podróż trwa 20 minut. Starczy, żeby się przedstawić. Karolina – lat 18, Wiktoria – lat 16. Jeżdżą do „dzieciaków”, bo się same zgłosiły. Nic nadzwyczajnego. Do wolontariatu nikt nie zmusza. Bez emocji informują, że na Przedwiośniu, czyli w ośrodku dla osób upośledzonych, wiosną nie pachnie. Raczej cofa i trudno zrobić pierwszy krok. I boli głowa. Ale trzeba spokojnie przeczekać i przyzwyczaić się. A dzieciaki są wspaniałe. Parterowy budynek. W kolorowych salach leżą podopieczni. Poskręcana Agnieszka, Patrycja, co ma 26 lat, a wygląda na 4. Kamilek, co ma chyba z 17 lat i już samodzielnie siedzi. Dziewczyny są skupione, słuchają miniwykładu terapeutki: co i jak robić, żeby robić dobrze. Przekładanie: jedna ręka tu, druga pod spód. I ostrożnie, ale energicznie, hop na drugi bok. A potem lekcja odczytywania wrażliwości: ta dziewczynka w niebieskiej piżamie nawet mocny dotyk odczuwa jakby się ją piórkiem głaskało. A ta – w różowej, nawet jak ją piórkiem dotkniesz, to poczuje mocne uderzenie.

Karolina masuje Patrycję. Wiktoria delikatnie oklepuje Agnieszkę. Jak się nie pomasuje i nie oklepie codziennie, to będzie zapalenie płuc. Więc bardzo są tu potrzebne. Nagle Patrycja przeciągle krzyczy. Karolina patrzy niepewnie: krzywdy nie zrobię? – Nie, nie, masuj, Patrycja tak się cieszy…
W innej sali na wózku siedzi Piotrek. Nie mówi, nie chodzi, wszystko rozumie. Jest po porażeniu mózgowym. Jak się chce, można pogadać. Dziewczyny trzymają dwa segregatory. Każda strona podzielona na kratki. Karolina pokazuje długopisem pierwszą pionową kolumnę, drugą, trzecią. Piotrek bacznie obserwuje. Kolejna kartka. Piotrek uważnie śledzi jej ruchy. Gdy długopis w końcu dotyka odpowiedniej kolumny, daje znak głową. Karolina „jedzie” długopisem w dół kolumny. Jedna kratka, trzecia. Przy piątej Piotrek znów zaznacza stop. Więc stop, długopis: w kratce dziwny znaczek. Znaczek jest podpisany „mama”. – A, mama u ciebie była? Fajnie. I pewnie jeszcze przyjdzie? Jasne. Kolejna kartka – można rozmawiać o wszystkim: pogodzie, najświeższych plotkach z ośrodka i o tym, co było na śniadanie.

Krótka przerwa. Dziewczyny z terapeutką gadają o życiu na Zamku: która kiedy ma wyjść. No i żeby wytrzymały. Bo przecież jak zwieją, to znów kilka lat zmarnowanych, więc po co? Terapeutka podaje kartki i flamastry. Tort rysują. Tort to ich przyszłe życie: trzeba podzielić go na porcje i podpisać, dla kogo każdy kawałek. Karolina „kroi” jeden wielki kawał i podpisuje: „rodzina”. Na koniec obiecana przez terapeutkę nagroda: oglądanie pokoju integracji sensorycznej. Akurat jest pusty. Półmrok, delikatna muzyka, światło i dźwięk. Łóżko wodne: możemy? Jasne. Bawią się jak dzieci. Kolorowe diody, frędzelki.
– O rany, chciałabym taki pokój! – A ja bym kiedyś chciała taki pokój dla swojego dziecka. Miałoby jak w bajce.

Czarno-słone historie

W fotelu w gabinecie Papcia to się już wgłębienie zrobiło. Przez kilkadziesiąt lat siadały w nim tysiące dziewczyn. Opowiadały o życiu. Gdyby te rozmowy namalować, to trzeba by użyć czarnej farby. I soli, bo historie mają smak łez. Więc w ciemny fotel latami wnikają słone opowiadania: o matce, co do burdelu niemal od dziecka brała, o ojcu, co chlał i lał, albo o kuzynie, co gwałcił, o śmierci rodziców, o narkotykach podtykanych przez brata. Opowieści o „zwykłym” domu dziecka wydają się lightowe. Dlatego Papcio powtarza, że człowiek nie rodzi się zły. Najpierw jest jak biała karta. Jak ją potem ktoś pobrudzi, zaplami, to trudno wytrzeć, napisać coś lepszego. – Kołyska jest drogą do świętości, ale i drogą na szubienicę – oznajmia, prawdziwie i dramatycznie. – W przeciętnej rodzinie to dzieci słyszą „mama”, „tata”, „Bozia”. Moje dziewczyny zwykle słyszały: „pies”, „kur...”, „gnida”. Dlatego Papcio też powtarza, że trzeba dawać szansę do końca. Nie 7, tylko 77 razy. Żeby czasem ktoś z kolejnej szansy skorzystał.
Tak jak ta Baśka, co na ciemnym fotelu płakała wiele razy. Matka piła.

Ojca mogłaby nazwać nn, ale nazwała Moczymorda. Gdy miała z 11 lat, nawiała z matczynej meliny. I zaczęło się życie po zakładach i instytucjach. W końcu trafiła na Zamek. Po pierwszej wtopie i naganie była prawie jak anioł. I nawet za matkę się mocno modliła, żeby pić przestała. Aż się kiedyś Papcio na Pana Boga poetycko żachnął: „żeś dziecka modlitwy niewinnego nie wysłuchał, smutno mi, Panie”. Poznała kogoś. Dobry był, mówiła. Miał się żenić. Ale naprawdę to Baśkę bił, znęcał się, nawet gdy z brzuchem chodziła. Kochała go, ukrywała siniaki. Tuż po chrzcinach, gdy wyszła na nową drogę życia, rzucił się na nią w kuchni. Złapała nóż. Jeden raz uderzyła. Zbyt celnie. Sąd nie uznał, że w obronie koniecznej, bo raz, że wywiad miała taki nieciekawy, dwa, że adwokat z urzędu. Gdy po kilku latach wyszła z więzienia, nie miała gdzie pójść. Wróciła na Zamek. Mimo protestów i zakazu zatrudniania skazanych, Papcio dał jej pół etatu i kolejną całą szansę. Baśka jest dobrą kucharką i dobrym człowiekiem. Wszyscy się do niej przekonali. Mieszka na swoim. Dziecka nie odzyskała, ale się z nim widuje. Kocha jak nikogo na świecie.

Życioterapie

Życie na Zamku, czy też „na zakładzie”, zaczyna się wcześnie: pobudka, apel, liczenie. Tyle a tyle się stawiło, kilka na niepowrotach. Lekcje w szkole, zajęcia, wolontariat. Spotkania w grupach. Rozliczanie z dobrego i złego. Jak się nawali – to i kara, np. zakaz „normalnych” ciuchów, tylko te nielubiane, granatowe drelichy. Indywidualne spotkania z terapeutą, psychologiem. I zaprzyjaźnieni jezuici robią co w jezuickiej mocy, żeby pomóc. Im więcej ludzi, którym na dziewczynach zależy, tym lepiej. Początek listopada. Przyjechał do dziewczyn zespół spod Radomia. Dorośli ludzie, a tacy bardziej dziecięcy, weseli. Chociaż, jak grzecznie informują dziewczyny, są „niepełnosprawni umysłowo”, bardzo sprawnie śpiewają góralskie i żołnierskie piosenki. A jeden pan tak śmiesznie „gra” na puzonie: nawet nie dotyka go ustami, a spoza ustnika słychać: „przyjedź mamo na przysięgę”. Dziewczyny kołyszą się, klaszczą, w końcu nie wytrzymują: wstają i śpiewają razem. Spontaniczna muzykoterapia. Potem, w „kuluarach” gadają z gośćmi, robią im herbatę.

– Oni to, hmm, śpiewają jak umieją. A my mamy w repertuarze Ordonkę! Taką zwyczajną i zrobioną na hip-hop. Nawet w prawdziwym teatrze wystąpiłyśmy, pierwszą nagrodę dostałyśmy. I dużo u nas prawdziwych talentów – choćby Ewa. Czarna, szczupła, prześliczne oczy. Nie ma 15 lat. Po występie radomskich „górali” podchodzi do mikrofonu. Spokojnym, ciepłym, jasnym sopranem śpiewa piosenkę Natalii Oreiro, latynoskiego „zbuntowanego anioła”. Brawa! Słowiański zbuntowany anioł jest w poprawczaku za pobicia i groźby karalne. Taka zdolna, umuzykalniona, wrażliwa!? – Jestem bardzo wrażliwa – zapewnia krótko. – I chciałabym kiedyś śpiewać. Teraz? Teraz tu mi dobrze. A na co dzień praca. Dziewczyny, co nie umiały posprzątać po sobie, muszą sprzątać. I gotować, i prać. I muszą się uczyć zawodów. Życioterapia. A chociaż czasem kręcą nosem, nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda. Taka Melcia-wariatuńcio. Na żadnych warsztatach sobie nie radziła: ani na fryzjerstwie, bo jak nie pociągnie klienta za łeb. Ani na szyciu, bo jak szalona jeździła z maszyną po całej sali. Aż tu kiedyś na haft ją zaprowadzili. Takie pitu-pitu ten haft, mówiły dziewczyny. A Melcia, jakimś cudem, załapała. Szast, prast, jedna makatka, druga. Pierwsze w życiu sukcesy! I tak się w robotę wciągnęła, że jak wyszła z zakładu, dzieci urodziła, to choć skromnie, ale z tego haftowania się utrzymuje.

Cześć, Tereska II

Najbardziej znana księżniczka z Zamku, Ola, zwana Tereską, z tych wszystkich muzo-, psycho- i innych terapii – nie skorzystała. Papcio wzdycha. – Jednej godziny jej mówię, że do Stanów leci, że kariera przed nią, bo przecież ten jej film „Cześć, Tereska” to przebój. Kolejna godzina: biegnie mi tu, rzuca się na szyję, cieszy, że wielką aktorką zostanie. Dwie godziny potem znika. Czasem one chcą dobrze, ale wychodzi... Takie z nich Tereski. Ale Tereskom się czasem udaje: pani dyrektor w poważnej firmie to papcina wychowanka. I odpowiedzialna księgowa, i kilka studentek. Ale nie chodzi o to, żeby wszystkie zdobyły Mount Everest. Ważne, żeby co-dziennie się wdrapywały nawet na małe pagórki. A jeśli spadną, żeby zaczęły od nowa. Końcówka listopada jest wyjątkowo ciepła. W ogrodzie przyzamkowym jeszcze wszystkie liście nie spadły. I tylko na plac zabaw kapie drobny deszcz. Plac zabaw? Dla nastolatek z poprawczaka? – Przecież one w lecie szaleją na tych huśtawkach, jakby dzieciństwo przeżywały od nowa!
Obok – Madonna gipsu. Pod kapliczką – znicz. I napis wykaligrafowany przez zbuntowaną księżniczkę: „dla moich rodziców”.