Otrzymałam wiele talentów

publikacja 05.01.2011 16:39

O grzechu zaniedbania, pracy barmanki i łzach na Barbórkę z Joanną Bartel rozmawia ks. Roman Chromy.

Joanna Bartel AUTOR / CC-SA 2.0 Joanna Bartel

KS. ROMAN CHROMY: Często pije Pani kawę z księdzem?

JOANNA BARTEL: – Duchowni są bez przerwy obok mnie. Jest to dla mnie zadziwiające, że we współczesnym zawirowaniu Kościół przyciąga mnie do siebie. Wierzę w Boga, choć praca artystyczna nie ułatwia regularnych praktyk religijnych. Mam nad morzem zaprzyjaźnionego księdza, który jeszcze w czasie mojego pobytu w Niemczech powiedział mi tak: „Asiu, ty strasznie grzeszysz”. Zapytałam go: „Dlaczego?”. A on mi odpowiedział: „Pan Bóg obdarował cię tak wieloma talentami, których nie rozwijasz. Poniewierasz się po świecie i malujesz obrazy, a powinnaś stać na scenie, bo jesteś lekarzem dla dusz. Powinnaś ludzi rozśmieszać i uzdrawiać ich ze smutku!”.

Co mu Pani odpowiedziała?

– Zapytałam go: „A skąd ty to wiesz?”. On mi na to: „Bo wiem. Tyle miliardów ludzi żyje na świecie, a Pan Bóg wyciągnął cię z tłumu, postawił na rynku i powiedział: »będziesz umiała rysować, śpiewać, pisać teksty, będziesz umiała tańczyć«… a potem włożył cię z powrotem do tego tłumu. A Ty zamiast Go posłuchać, to dalej siedzisz za granicą!”.

Wzięła sobie Pani te słowa do serca?

– Jak mówimy fajnie po śląsku: „pichły” mnie (gwar. dotknęły).

Skąd pani pochodzi?

– Ze Świętochłowic i urodziłam się w zakładzie pogrzebowym.

Gdzie?

– Jak Boga kocham! Moi rodzice wynajmowali pokój u pana, który robił trumny i prowadził zakład pogrzebowy. Na szczęście mieszkaliśmy tam tylko siedem miesięcy. Potem rodzice przeprowadzili się do domu, który wywarł na mnie olbrzymi wpływ. Zamieszkaliśmy w świętochłowickiej dzielnicy z paroma willami „na krzyż”. W tym samym domu sąsiadowaliśmy m.in. z rodziną  Wallisów. Pan Stanisław był kustoszem muzeum w Bytomiu, jego żona profesorką muzyki. Kiedy mama nie miała mnie gdzie zostawić, trafiałam do państwa Wallisów. U nich miałam dostęp do farbek (córki studiowały na ASP) i do książek. Dostawałam kromkę chleba z dżemem, kubek herbaty i siedząc przy półkach z książkami, czytałam.

Najlepsza lektura dzieciństwa?

– Już w pierwszej klasie przeczytałam „Robinsona Crusoe”, książkę zdobioną pięknymi drzeworytami. Ciągle mam przed oczami Robinsona z chrustem na plecach i Piętaszka. Chyba sama jestem jak ten rozbitek, bo daję sobie w życiu radę i jestem zorganizowana. Cieszę się, że wychowałam się na takiej ulicy, gdzie dzieciom nie brakowało pędu do nauki i nie rządziło „chacharstwo”.

To się nazywa „szczęście”.

– Świętochłowice były miastem robotniczym, a ja wychowałam się w enklawie inżynierów huty „Florian” i kopalni „Polska”. A propos kopalni powiem, że do dziś nie jestem w stanie spokojnie wysłuchać hymnu górniczego, bo od razu płaczę.

Dlaczego?

– Górnictwo kojarzy mi się z dzieciństwem. Kiedy na obchodach barbórkowych słyszę śpiew: „górniczy stan niech nam żyje!”, od razu jestem we łzach. Może jest to efekt mojego pobytu za granicą i tęsknoty za Śląskiem. Kiedy wróciłam do Polski z Niemiec, uświadomiłam sobie, jak bardzo czekałam na dźwięk kościelnych dzwonów, zapach rosołu i woń kołocza. Gdy beczałam podczas jednego z programów artystycznych, Krzysiu Hanke z kabaretu „Rak” powiedział mi do ucha: „Asia, nie rób mi sam gańby, być chłopym!” (śmiech).

Studiowała Pani w Akademii Sztuk Pięknych.

– Tak, choć byłam samoukiem. Po latach stwierdzam, że na studiach mogłam bardziej się przykładać i osiągnąć lepsze rezultaty. Niestety, wtedy miałam już „fioła” na punkcie występów estradowych. Otrzymałam chyba za dużo talentów, bo nie mogłam się zdecydować na to, co w życiu robić. Byłam takim da Vincim ze Świętochłowic (śmiech). Marzyłam jeszcze o weterynarii. Rodzice wybili mi ten pomysł szybko z głowy. W bytomskim „Pyrliku” –  kabarecie studenckim – wypatrzył mnie Piotr Skrzynecki z „Piwnicy pod Baranami” i zaczęłam grać na scenie. Współpracowałam z Andrzejem Rosiewiczem i Tadkiem Drodzą. Zapach piór tancerek, dezodorantów w garderobie i pierwszych zarobionych pieniędzy nie ułatwiał mi studiowania.

Podobno po mamie ma Pani wdzięk.

– I łatwość w nawiązywaniu kontaktu z ludźmi oraz poczucie humoru. Mama wchodzi w ludzi jak nóż w masło. Niestety, nie odziedziczyłam po niej urody. Nieraz mówi mi: „Ojej, szkoda że nie jesteś do mnie podobna, bo byłabyś ładna!” (śmiech). Tata przekazał mi zamiłowanie do porządku i do sportu. Był uczniem Feliksa Stamma i trenerem boksu. Jako dziewczynka regularnie pływałam, a bokserom opowiadałam wierszyki, jeździłam z nimi na zawody i kibicowałam ojcu. Może to był początek mojej kariery artystycznej?

Wspominała już Pani o emigracji na Zachód.

– Rodzice „uciekli mi” do Niemiec w Dzień Dziecka 1981 roku, parę miesięcy przed wybuchem stanu wojennego. Dołączyłam do nich 10 lat później. Tam, w wieku 40 lat zrozumiałam, że uczenie ma sens. Wysłano mnie na kurs języka niemieckiego w Kolonii. Powiedziałam sobie, że jeżeli w obcym kraju nauczę się dobrze języka, to będę czuła się tam bezpiecznie. Język niemiecki kończyłam z wyróżnieniem.

Pracowałam też w knajpie piwnej i malowałam do galerii obrazów. Tęskniłam jednak za życiem aktorskim i śniło mi się po nocach, żeby wrócić na scenę. Słowa znajomego księdza o „grzechu zaniedbania” chodziły mi ciągle po głowie. Kiedy byłam na wakacjach w Polsce, dorwał mnie w Międzyzdrojach impresario Marcina Dańca i powiedział: „Jutro występujesz”. Dał mi 200 złotych do kieszeni i uciekł. Musiałam nazajutrz tę zaliczkę odpracować. Nie miałam butów, sukienki i tekstów, ale wystąpiłam.

W wielkiej improwizacji?

– Za występ otrzymałam ogromne brawa. Coś gadałam z kapelusza… Krysia Sienkiewicz mi powiedziała: „No świetna byłaś Asia, świetna! Musisz to spisać”.

O czym Pani opowiadała?

– O różnicach w poczuciu humoru Polaków i Niemców. Pamiętam, że dużo otuchy dodała mi wtedy, grająca w babskim kabarecie, Agnieszka Fatyga. Też pochodzi ze Świętochłowic. Powiedziała mi: „Wychodź na scenę, bo jesteś z tej samej hołdy, co jo!”.

Na kanwie osobistego doświadczenia napisała Pani ostatnio piosenkę o pracy barmanki.

– Uważam, że barmanka to „matka – spowiednik dla dusz pijanych”. Kobieta stojąca za barem, choć czasem jej się nie chce, musi wysłuchiwać nie tylko bredni, ale także zwierzeń osób samotnych. Tacy szukają drugiej osoby, ciepła… wielu przychodziło do baru bynajmniej nie po to, aby się upić. Te rozmowy dużo mi dały: nauczyłam się pokory, obserwowałam ludzką codzienność i szlifowałam język niemiecki. Moich znajomych z baru uczyłam geografii i historii, bo te dziedziny znali bardzo marnie. Mało wiedzieli o wojnie i Holokauście. Niektórzy mi mówili: „Nie jesteś tu za mądra przy tym barze?”. A ja im na to: „Jestem taka mądra, bo pochodzę z Bloku Wschodniego, a jak chcecie być dla mnie mili, to mi mówcie Maria Curie” (śmiech). Z baru wyciągnął mnie właściciel galerii, dzięki któremu wróciłam do malarstwa. Zajmował się mną jak prawdziwy mężczyzna: kupił mi pierwszy pierścionek, kwiaty i płaszcz na zimę. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi, choć rozdzielił nas mój powrót do Polski.

Myślała Pani o wyjściu za mąż?

– Zawsze byłam córeczką taty. Szukałam chłopa, który byłby taki jak mój ojciec – nieprzeciętny. Na pewno mój tata nigdy nie zdradził mojej mamy, bardzo się kochali, a było to widoczne szczególnie wtedy, kiedy ojciec leżał przez 4 lata sparaliżowany. Nic nie mówił, ale przykładowo pokazywał palcem mamie, żeby podeszła do niego. Po czym poprawiał jej metkę z tyłu na bluzce. Tata bardzo o nas dbał i miał dla nas czas. Jako pracownik huty „Florian” nie opuścił ani jednej dniówki, a mamie oddawał wszystkie pieniądze. Przy tym pozostawał człowiekiem niesamowicie pogodnym. Nawet wtedy, gdy mama rozchorowała się na raka żołądka, a on sam trafił do hospicjum.

Była Pani w stanie powiązać opiekę nad rodzicami z aktorstwem?

– Spędzałam godziny w samochodzie między Polską a Niemcami. Zrezygnowałam z występów w wielu programach telewizyjnych, m.in. „Jak oni śpiewają”. Dostałam szkołę życia, bo przy ojcu, który zmarł przed rokiem, robiłam wszystko: myłam go, przewracałam z boku na bok i dbałam o higienę. Niemcy mają fajne powiedzenie: „Człowiek rośnie w miarę zadań”. Wtedy poczułam więź rodzinną i zmieniłam swój stosunek do życia. Wygłupy na scenie, gra, fajne towarzystwo to nie wszystko.

Nie dobija Panią samotność?

– Szczerze? Ludzie stworzeni są po to, aby dobierali się w pary i wzajemnie się wspierali. Jestem sama, ale nie nudzę się. Szyję, maluję, spaceruję z psem po lesie i wypełniam obowiązki domowe. Nie patrzę z zazdrością na ludzi, którzy są razem, bo wiem, że mają swoje własne problemy. Ale też ich podziwiam. Cieszę się, jak widzę moich sąsiadów – młode małżeństwa z dziećmi. Mam wielu przyjaciół, którzy w razie potrzeby służą mi pomocą.

Serial „Święta wojna” nie był przypadkiem karykaturą Ślązaków?

– Na mój widok często żartowano: „Patrz, Ślązaczka i inteligentna”. Niestety, ciągle obowiązuje stereotyp Ślązaka – woła roboczego. Jestem dumna, że w stolicy pracują aktorzy pochodzący ze Śląska. Że mamy Grażynę Torbicką, świetną prezenterkę, czy zespół Feel. Kiedy się spotykamy, zawsze trzymamy się razem. Denerwuje mnie jedynie śląski szowinizm i brak poczucia humoru na nasz temat. Jestem przekonana, że w Warszawie zrobiłam karierę dlatego, że mówiłam po śląsku. Byłam po prostu inna. Rzeczywiście, wielu Ślązaków uważało, że „W świętej wojnie” kalamy własne gniazdo. Ale Wschodniacy też się obrazili na Chęcińskiego za „Samych swoich”. Śląsk jest ziemią zróżnicowaną, dlatego uważam, że wszyscy, którzy na różne sposoby o tej ziemi piszą, kręcą lub śpiewają, robią kawał dobrej roboty i powinni się wspierać.

Obserwuje Pani świat i ludzi?

– Powiem bez przechwalania: jestem chyba mądrą dziołchą (gwar. dziewczyna, kobieta) i dużo widzę! W oku mam aparat fotograficzny. To zostało mi po ASP. Ale także gram, śpiewam i tańczę. To, co widzę, muszę ludziom przetworzyć na zrozumiały język. Ponieważ nie mam rodziny, to mam czas dla siebie i innych. Swoje 106 kg żywej baby staram się włożyć w ciało spotkanego człowieka, w jego głowę, aby zrozumieć to, jak wygląda świat z jego punktu widzenia. Ta sztuka pozwala mi rozmawiać z ludzi prostymi, ale też i z wykształconymi.

Jakie są nasze czasy?

– Jestem bardzo szczęśliwa, że jest tak, a nie inaczej. Widzę światełko nadziei – idziemy małymi krokami do przodu. Przede wszystkim żyjemy w czasach pokoju. Ciszę się ze wzajemnych spotkań polityków różnych krajów, że żyje jeszcze moja mama, którą mogę „stroić” i spełniać jej marzenia. Wierzę, że praca, którą wykonuję, jest nie tylko moim źródłem dochodu, ale także daje radość innym.

Z humorem podchodzi Pani do urody i kobiecych wdzięków. Co powiedziałaby Pani naszym Czytelniczkom?

– (Śmiech)Zadaje mi ksiądz strasznie trudne pytania. Słyszę od innych, że wielu kobietom pomogłam. Przykładowo, kiedyś na granicy celniczka mi powiedziała: „Pani Asiu, my się wszystkie tutaj strzyżemy »na Andzię«, bo Pani wylansowała w »Świętej wojnie« ładną fryzurę”. Hm… gdyby ona wiedziała, że ja sama się strzygę i nie narobię sobie schodków wcale. Inne panie mi mówią: „Ty w swoim wyglądzie jesteś taka kobieca, więc przestałyśmy się odchudzać”. Pan Bóg nie dał mi za dużo urody, ale mam w sobie bardzo dużo wdzięku.

Jest Pani lubianą osobą?

– Tak to czuję. Przyciągam innych do siebie i już są w moim wojsku! Chociaż mieszkam na prowincji, to telefony wciąż dzwonią z propozycjami występów i tak mam chleb codzienny.

Czytałem, że dużo rozmawia Pani z Bogiem.

– Wiem, że Bóg jest zawsze przy mnie. Uważam, że cały czas mnie pilnuje. Choć mieszkając za granicą, dostałam od życia kopniaka, to jednak po pięćdziesiątce wróciłam do zawodu w swoim ukochanym kraju. Jak ksiądz myśli? Kto za tym stoi? Kiedy z tatą było źle, a moja mama była jakby przy nim „uwięziona”, nie wiedziałam jak z Nim rozmawiać. Poprosiłam o radę starszą koleżankę. Odpowiedziała mi tak: „Pan Bóg będzie wiedział, co ma zrobić. Módl się tylko o dobrą przemianę”.

*** Tekst pochodzi z katowickiego GN