Nadchodzi NAPRO

Przemysław Kucharczak

publikacja 31.01.2011 09:40

Jest ich siedmioro: lekarz i sześcioro instruktorów. Jesienią wrócili ze szkolenia w USA, gdzie zdali trudne egzaminy. A przed miesiącem założyli przy sanktuarium w Licheniu poradnię naprotechnologii.

Nadchodzi NAPRO ephotography / CC 2.0

Czyli leczenia niepłodności moralnymi metodami. Dzięki naprotechnologii dzieci rodzą się nawet parom, u których nie powiodło się zapłodnienie in vitro. – Jak w każdym dziale medycyny, mamy sukcesy i porażki – mówi Jacek Czerniak, lekarz z licheńskiej poradni naprotechnologicznej. – Dr Boyle, lekarz naprotechnologii z Irlandii, w grupie kobiet do 37. roku życia, które przeszły po dwa nieskuteczne zabiegi in vitro, osiągnął aż do 40 proc. żywych urodzeń – dodaje. Takie informacje nie przebijają się do telewizji. A jeśli już pojawi się tam nazwa „naprotechnologia”, to dziennikarze proszą o wytłumaczenie, co to takiego, szefów klinik... in vitro. Czyli ludzi, którzy zarabiają na bardzo drogiej, konkurencyjnej procedurze sztucznego zapłodnienia. Gdyby wielokrotnie tańsza naprotechnologia upowszechniła się, psułaby biznes klinikom in vitro. Najostrzej naprotechnologię krytykuje emerytowany prof. Szamatowicz z Białegostoku, który jako pierwszy w Polsce przeprowadził zabieg in vitro. W szale krzewienia postępu prof. Szamatowicz nazwał „ciemnogrodem” nawet stu polskich naukowców, w tym profesorów genetyki, którzy z powodów naukowych opowiedzieli się przeciw in vitro w liście otwartym.

Omaha szkoli Polaków

Mimo to w Polsce przybywa ośrodków stosujących naprotechnologię. Największe są w Lublinie, Białymstoku i Warszawie. Teraz na mapie Polski pojawiła się też poradnia w Licheniu w Wielkopolsce. Jest szansa, że będzie się rozwijać. Jacek Czerniak, który jest lekarzem rodzinnym i internistą, zorganizował już grupę ginekologów, przychylnych naprotechnologii i gotowych do współpracy oraz w przyszłości do uczenia się tej metody. W Polsce wręcz wybuchło w zeszłym roku zainteresowanie naprotechnologią. – Rok temu w całej Polsce było tylko kilkunastu instruktorów i lekarzy stosujących tę metodę. Tymczasem w grudniu na konferencję przyjechało już 30 lekarzy naprotechnologów i 40 instruktorów, którzy są na różnych etapach szkolenia – mówi Katarzyna Muzykiewicz, jedna z instruktorów metody. – Na konferencję na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu przyszło 600 osób, w tym wielu zainteresowanych studentów medycyny. Polacy tacy są, że szybko się zapalają. Mam nadzieję, że tym razem to nie będzie słomiany zapał – mówi.

Ojcowie marianie z Lichenia wysłali na specjalistyczne szkolenie do USA lekarza oraz sześciu instruktorów. Naprotechnologii uczyli się w Instytucie Pawła VI w Omaha od twórcy tej metody, dr. Hilgersa. Zdali bardzo trudne egzaminy. Kolejne będą zdawać wiosną. Do tego czasu mają już obowiązek prowadzić pacjentów. – Póki jesteśmy studentami, na bieżąco konsultujemy z Amerykanami karty zapisów obserwacji, które prowadzą nasze pacjentki – mówi Katarzyna Muzykiewicz. Te karty opierają się na wypracowanym przez dr. Hilgersa modelu Creightona. Pacjentki bardzo dokładnie obserwują swój cykl. Dzięki temu lekarz naprotechnolog jest w stanie zauważyć w nim nieprawidłowości, które inni lekarze do tej pory przeoczyli. Na przykład okazuje się, że jedna z faz cyklu jest zbyt krótka, żeby zarodek mógł się zagnieździć w macicy. W takim przypadku nawet in vitro się nie uda. Często okazuje się, że dotychczasowe, długoletnie leczenie było błądzeniem po omacku w ślepych uliczkach, bo zabrakło pełnego rozpoznania. – Często jedno spojrzenie na dobrze zapisaną kartę obserwacji pozwala postawić celne rozpoznanie – twierdzi Jacek Czerniak.

Czerwony znaczek

Czy ta obserwacja cyklu jest bardzo uciążliwa dla kobiety? – Tylko o tyle, że trzeba o niej pamiętać przy każdej wizycie w toalecie – tłumaczy Katarzyna Muzykiewicz. – Chodzi o obserwowanie wydzieliny pochwowej. Ale to nie tak, że muszę po wyjściu z toalety od razu biec, żeby to zapisać w swojej karcie... Większość z nas przecież pracuje, ma na głowie dziesiątki spraw. Wynik tych wszystkich obserwacji zapisujemy w karcie tylko raz dziennie, wieczorem. Opisujemy najbardziej płodny objaw danego dnia – tłumaczy. Kobiety przyklejają więc do odpowiednich okienek w karcie czerwone znaczki oznaczające miesiączkę, zielone dla dni suchych albo naklejki z dzidziusiem, kiedy pojawia się śluz. Żeby szczegółowo opisać cechy śluzu, obok wpisują literki, które są skrótami od angielskich wyrazów. Instruktor jest między innymi po to, żeby nauczyć pacjentkę zasad tej obserwacji. – Dzięki temu, że wszystko jest wystandaryzowane, taką kartę umie czytać każdy lekarz naprotechnologii na świecie. Nawet jeśli wypełniła ją kobieta w Polsce albo w Chinach – mówi Katarzyna Muzykiewicz. Kiedy pani Katarzyna rozmawiała z parami, które latami czekają na dzieci, na pytania, które standardowo zadaje każdy instruktor napro na świecie, reagowali zaskoczeni: „No właśnie tak u nas jest! A dotąd jeszcze nikt nas o to nie zapytał!”. Oprócz obserwacji cyklu, naprotechnolodzy stawiają dokładną diagnozę dzięki laparoskopii bliskiego kontaktu, dokładniejszej niż tradycyjna. Wprowadzają światłowód do wnętrza jamy brzusznej pacjentki i sprawdzają, gdzie tkwi problem. Oglądają dokładnie narządy miednicy mniejszej oraz otrzewną, czyli miejsca, w których bardzo często osiedlają się ogniska endometriozy, utrudniając poczęcie.

W czym ona jest lepsza?

Dr Czerniak tłumaczy, że pierwsze 3 miesiące są w napro przeznaczone na obserwację cyklu. Dopiero po nich odbywa się pierwsze spotkanie z lekarzem, o ile wcześniej nie zaobserwowano niepokojących objawów. Po kolejnych cyklach obserwacji można zacząć leczenie, np. hormonalne. Po okresie leczenia zachowawczego może się okazać, że konieczna jest diagnostyka i interwencja chirurgiczna. Pełen cykl diagnostyki i leczenia w naprotechnologii zamyka się w okresie od półtora roku do 2 lat. Jedna z par małżeńskich, z którymi zetknął się dr Czerniak, przed skorzystaniem z napro bezskutecznie starała się o dziecko przez 6 lat. Małżonkowie leczyli się u trzech kolejnych ginekologów. Odrzucili in vitro jako niemoralne. – Ich karta zasugerowała, że pacjentka cierpi na endometriozę. Ale jednocześnie udało się dokładnie określić dzień owulacji. W trzecim miesiącu obserwacji instruktorka zaleciła im, żeby starali się o dziecko dokładnie wtedy. Udało się, i to już w pierwszym cyklu po tym zaleceniu – mówi dr Czerniak. – Przy naprotechnologii dzieci często pojawiają się już na etapie kontaktu z instruktorką, zanim karta pacjentki trafi w ręce lekarza – dodaje.

Zwolennicy in vitro wyśmiewają naprotechnologię, twierdząc, że prowadzenie tak dokładnej obserwacji to strata czasu. – Wie pan, gdy kobieta bezskutecznie starająca się o dziecko widzi inne panie w zaawansowanej ciąży, myśli: „Dlaczego nie ja?” i „W czym ona jest lepsza ode mnie?”. W Polsce kobiety z tym pytaniem się zostawia. Lekarze czasem nawet mówią, że właściwie wszystko jest OK, a jednak my tych dzieci nie mamy. Szybko proponuje się kobietom in vitro – mówi Katarzyna Muzykiewicz. – Tymczasem jest bardzo ważne, żeby kobiecie odpowiedzieć na pytanie: „Co jest ze mną nie tak?”. Bo może rzeczywiście coś jest nie tak. Może rzeczywiście mam zupełnie niedrożne jajowody albo tak silną endometriozę, że dziecka nigdy mieć nie będę. Ale jeśli ja się tego wreszcie dowiem, to wtedy mogę podjąć jakąś decyzję. Na przykład podejmiemy z mężem decyzję o adopcji – dodaje.

artykuł z numeru 04/2011 Gościa Niedzielnego