W obronie dzieci

Joanna Kociszewska

publikacja 04.02.2011 12:45

Życie człowieka jest ważne. Każde życie każdego człowieka. „Kto ratuje jedno życie ten ratuje cały świat.” Skąd więc NIE Kościoła, zatroskanego przecież o życie?

W obronie dzieci Henryk Przondziono/ Agencja GN

Adopcja zamrożonych embrionów. Czytam poważną dyskusję w Tygodniku Powszechnym. Z jednej strony s. Barbara Chyrowicz -  etyk, z drugiej – poseł Jarosław Gowin.

Przeczytaj również: "Niepełne dobro" (debata: s. Barbara Chyrowicz i Jarosław Gowin).

Pierwsze, co trzeba podkreślić: rozmowa o dopuszczeniu adopcji zamrożonych zarodków nie jest rozmową o pojedynczej decyzji pojedynczej rodziny, która kierowana miłością do nieznanego im dziecka chce mu dać szansę na życie, niezależnie czy urodzi się chore czy zdrowe. Rozmowa o akceptacji Kościoła dla adopcji zarodków nie jest rozmową o losie pojedynczego dziecka, zamrożonego w fazie embrionalnej. Dziecka, które nie ma szansy na życie.

Rozmowa o adopcji zarodków prowadzona jest w kontekście milionów czy miliardów zamrożonych dzieci istniejących w różnych miejscach świata. Tak naprawdę po pierwsze nie wiadomo ile ich jest, po drugie ciągle szybko ich przybywa. Potrzeba nie rozwiązania jednostkowego, potrzeba rozwiązania całościowego. Takiego w tej chwili nie ma. To pierwsze podstawowe stwierdzenie.

W żaden sposób nie jesteśmy w stanie uratować wszystkich. W żaden sposób nie jesteśmy w stanie uratować nawet jednego promila spośród tych dzieci. Pierwsze, co należy zrobić, to spowodować, by nie pojawiały się kolejne dzieci do ratowania, kolejne zamrożone życia ludzkie. Tu wyjście jest jedno: całkowity zakaz zapłodnienia in vitro.

Właśnie całkowity zakaz. Mimo największych starań wszystkich zaangażowanych w procedurę osób może dojść do konieczności zamrożenia zarodka nawet wtedy, gdy tworzy się tylko dwa z zamiarem wszczepienia. Między zapłodnieniem a implantacją upływa kilka dni. W tym czasie może dojść do śmierci lub zachorowania matki, także bardziej zwyczajnie: do odwołania zgody. Jeśli zarodek nie zostanie w tej sytuacji zamrożony, zginie natychmiast. Zamrożenie daje mu szansę, choć właściwie, patrząc na skalę zjawiska, jedynie złudzenie szansy.

Tymczasem – i to jest bardzo ważne tło – dopuszczenia adopcji embrionów domagają się od Kościoła przede wszystkim ludzie, którzy chcą kontynuowania procedury zapłodnienia in vitro wraz z możliwością mrożenia np. kilkunastu zarodków. Posługują się argumentem, że dzieci nie są zabijane, pozostają bezpieczne (można tu mieć pewne wątpliwości, procedura zamrożenia i rozmrożenia nie jest obojętna, ale nie to jest w tej chwili istotne), i przecież mogłyby żyć w kochających rodzinach, gdyby nie sprzeciw Kościoła dla doktryny sprzeciwiającego się adopcji.

Jakie realne szanse na adopcję ma konkretny, jednostkowy, dziś utworzony embrion? Praktycznie takich szans nie ma. Statystycznie jest to wartość zaniedbywalna. Mówienie że adopcja to rozwiązanie jest nieuczciwością, a dopuszczenie jej umocniłoby alibi dla tych, którzy chcą ciągłego produkowania kolejnych dzieci.

Mówiąc jeszcze bardziej precyzyjnie: zgoda na ten sposób ratowania pojedynczych dzieci stwarza wprost ryzyko dla kolejnych. Ratując jedno powodujemy, że ktoś może się nie czuć winny tworząc kolejnych kilkanaście.

Dopuszczenie adopcji stwarza kolejne problemy, wśród których najważniejszy to kwestia badań prenatalnych i selekcji dzieci, którym pozwolimy się urodzić. Jest zrozumiałe, że np. białe małżeństwo niekoniecznie chciałoby mieć dziecko czarnoskóre lub na odwrót. Jest zrozumiałe, że ktoś, kto chce adoptować dziecko, niekoniecznie by chciał, by w wieku lat kilku przestało ono chodzić, a w wieku lat 20 stało się zależne od respiratora z racji genetycznej choroby mięśni.

Przypomnę: na świecie zapłodnienia in vitro dokonuje się także w takich sytuacjach, gdy rodzice będący nosicielami wady pragną zdrowego dziecka.  Dzieci z wadą pozostają zamrożone. Zatem należy przyjąć, że wśród tego miliarda dzieci zamrożonych częstość poważnych wad i chorób jest drastycznie większa. Właśnie one przecież stały się przyczyną, dla której część rodziców wybrała tę metodę.

Ile osób zdecyduje się na adopcję „na ślepo”? Nie znając historii biologicznych rodziców, w sytuacji gdy może narodzić się dziecko dotknięte ciężką chorobą? Z drugiej strony: czy żądanie, by badać, bo wtedy może choć jednemu damy szansę, nie przypomina postawienia żądania: „Możesz uratować syna lub córkę, drugie zabijamy. Jeśli nie wybierzesz zginą oboje. Wybieraj!”

Odmawiam wybierania. Nie wolno dokonywać takich wyborów. Nie wolno nikogo stawiać przed takim wyborem.

Piszę ten tekst po lekturze poważnej i trudnej rozmowy. Niestety, z goryczą, bo argumenty Kościoła, które mogłam w niej przeczytać, zjeżyły mi włosy na głowie.

Kościół nie jest winny tej sytuacji, ostrzegał od dawna. Istotnie. Tylko… co z tego? A gdyby był winny zaniedbania, gdyby nie ostrzegał, czy jego opinia byłaby dzisiaj inna? Czy mam rozumieć, że to nie jego sprawa, że umywa ręce? Wiem, że nie. Chodzi zapewne o to poczucie subtelnego szantażowania tragedią dzieci dla zyskania alibi. Szantażu, przed którym bardzo trudno się obronić.

Dla tych dzieci nie ma ratunku. Niestety jesteśmy bezradni wobec katastrofy, którą sami (jako ludzkość) spowodowaliśmy. Bezradność trudno, bardzo trudno przyjąć. Łatwiej powiedzieć: to nie ja, zwłaszcza gdy to jest prawda. A że w niczym to nie pomaga?

Gdyby posłuchano Kościoła, tych dzieci by nie było! Bez wątpienia. Gdyby posłuchano Kościoła, nie byłoby także dzieci nieślubnych, z rozbitych rodzin, ofiar przemocy, dzieci urodzonych z gwałtu, sierot wojennych (bo nie byłoby wojen), etc. Niemniej: te wszystkie dzieci istnieją. I nie przestaną istnieć. Mają prawo do życia, do szacunku, do miłości.

Kościół robi wiele, by im w tych sytuacjach pomóc. Co więcej: z troską pomaga ludziom wyjść z urazów, spowodowanych postępowaniem nawet drastycznie niezgodnym z nauczaniem Kościoła. Nie potępia, wspomaga terapią (wystarczy przywołać przykład syndromu poaborcyjnego). Innymi słowy: gdyby był w stanie to zrobić sensownie, pomagałby także tym zamrożonym dzieciom i ich rodzicom. Niestety, takiej możliwości sensownej pomocy nie ma.

Dlaczego stosujemy argumenty, które niczego nie tłumaczą, a jedynie dorabiają Kościołowi gębę? Rozumiem, że wyjaśnienie nie jest proste. Rozumiem, że jest bardzo trudne do przyjęcia, bo żąda zaakceptowania bezradności wobec skutków naszej własnej (ludzkości) winy. Wymaga uznania tej winy i zaniechania czynienia zła. Natychmiast.

By ani jedno dziecko więcej nie musiało zostać zamrożone trzeba jednego: zaprzestania tworzenia zarodków. Nie można się łudzić: żadne tworzenie dwóch przeznaczonych do implantacji nie pomoże. Między utworzeniem a wszczepieniem mija kilka dni. Matka może zginąć w wypadku, poważnie zachorować... lub odmówić zgody, bo - na przykład - dowiedziała się właśnie, że mąż ją zdradza. Takich sytuacji uniknąć się nie da. Liczba zamrożonych dzieci nie przestanie się zwiększać, chyba że przestaniemy je tworzyć.

Na koniec myśl siostry Chyrowicz, którą warto podkreślić.

Nie dostrzegam w wypowiedziach Kościoła stanowiska jednoznacznie potępiającego adopcję zarodków – mówi. - Myślę też, że gdyby - to czysta hipoteza - zdecydowanie zerwać z prowadzeniem programu in vitro, adopcja pozostałych zarodków byłaby rzeczywistym minimalizowaniem zła, bo nie wiązałaby się z równoczesnym zwiększaniem liczby „osieroconych embrionów”.

Aż się prosi, by złożyć propozycję osobom domagającym się od Kościoła zgody na adopcję zarodków: nie wykonujmy więcej zapłodnień in vitro. Jeśli przestaną być tworzone nowe zarodki, zastanowimy się czy można pomóc choć części tych, które już istnieją. Chcecie je uratować? Do was należy pierwszy krok.