Gwiazdy do mnie mrugają

GOŚĆ NIEDZIELNY

publikacja 15.02.2011 10:30

Z Anną Milewską-Zawadą o czerni nieba, śnie na Mount Evereście i roli s. Faustyny rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Gwiazdy do mnie mrugają Jakub Szymczuk/Agencja GN

Barbara Gruszka-Zych: Przez 30 lat była Pani małżonką himalaisty Andrzeja Zawady.

Anna Milewska: – A przez 10 – narzeczoną. To był intensywny czas. Andrzej odbył jednoroczną wyprawę do Wietnamu, potem kilkumiesięczną na Spitzbergen. A ja zmieniłam życie o 180 stopni. W 1955 r. byłam „kaowcem” w spółdzielni konfekcyjnej „Astra”. Za namową koleżanki zdecydowałam się zdawać do szkoły teatralnej. Nic nikomu nie mówiąc, wzięłam dwa tygodnie urlopu. A trzeba pamiętać, że w tamtych czasach aktorstwo było zawodem wręcz egzotycznym. Tworzyły go gwiazdy. Dzisiaj zostało spostponowane przez telewizję.

Trudno się było dostać do tamtego świata.

– Dlatego czułam ryzyko zdawania do szkoły teatralnej bez przygotowania, w podeszłym wieku prawie 25 lat. Przyjęto mnie i wtedy się przyznałam.

Czy mąż miał jakąś ulubioną Pani rolę?

– Wspominał moje przedstawienie dyplomowe. To był „Pies ogrodnika” Lope de Vegi. Jako piękna księżna Diana biegłam po krużganku, wołając: „Cóż to za hałasy nocą w moim domu?”. Podobno dostał wtedy palpitacji serca, myśląc, że się przewrócę na schodach.

Mąż bał się o Panią, a Pani o niego?

– Kiedy szedł w góry, wiedziałam, od którego momentu trzeba zacząć się bać. Zwykle to był początek ataków szczytowych. Choć na Evereście bardzo niebezpieczny był już pierwszy odcinek tzw. icefall. Między bazą a drugim zasadniczym obozem w kotle Western Cwm jest taki lodowiec, który łamie się na olbrzymie bloki wielkości Pałacu Kultury. To się widzi dopiero na zdjęciach, gdzie człowiek przypomina maleńką figurkę. Kiedy taki blok się przewraca, giną ludzie.

Była tam Pani?

– Tam wchodzą tylko zgłoszeni do wyprawy członkowie ekipy. Nigdy bym się na to nie odważyła.

Ale należała Pani do Klubu Taternickiego?

– Pierwszą klasyczną wspinaczkę odbyłam na Mnicha przez płytę, czyli tak zwane jego „plecy”. Przeszły nią setki taterników. Potem zrobiłam nadzwyczaj trudną drogę na kant Mnicha, ale to już „na drugiego”, z mężem.

Tamte widoki znalazły się w Pani wierszach.

– W jednym napisałam, że stojąc na północnej ścianie Mnicha, czułam się, jakbym stała na północnej ścianie Sagrada Familia. Potem się dowiedziałam, że tej ściany jeszcze nie zbudowano. Kusiło mnie, żeby polecieć w tę przestrzeń, a jednak byłam przypięta liną życia do skały.

Nie przez przypadek góry kojarzą się z transcendencją.

– Nieraz pytano Andrzeja, co czuł, kiedy był tak blisko nieba. Jego – racjonalistę, geofizyka, zafascynowanego astronomią, trochę to śmieszyło. Opowiadał mi, że z jednej strony był pod wrażeniem straszliwej czerni przestrzeni międzyplanetarnej, wiszącej mu nad głową, a z drugiej – bardzo wyraziście widział konstelacje gwiazd. Wszyscy himalaiści mówią, że wydaje się, jakby były tak blisko, że można po nie sięgnąć ręką. Tamta czerń jest przeraźliwa, przejmująca, wspaniała, a jednocześnie niepojęta. To tajemnica, z którą w górach człowiek styka się tak dojmująco. Można powiedzieć, że to przeżycie prawie mistyczne. Zwykle zostawałam w bazie i takie niesamowite wysypisko gwiazd pamiętam bardziej z ukochanej Suwalszczyzny.

Teraz, patrząc na gwiazdy jak w „Małym Księciu”, widzi Pani męża?

– Tak, gwiazdy nieraz do mnie mrugają… W domu w Warszawie mamy lunetę, przez którą razem z nim obserwowaliśmy niebo. Jest tak silna, że widać przez nią nawet cztery księżyce Jowisza, ale też Saturna, przypominającego małe żółtko otoczone kołami. Jak sobie człowiek uświadomi, że widzi to własnymi oczami, aż ciarki przechodzą z wrażenia.

Czy podczas długich wypraw rozmawiała Pani z mężem?

– Mieliśmy łączność przez radioamatorów z Warszawy. Nawet raz go usłyszałam i z emocji wcięłam się w rozmowę, a to było nielegalne. Wołałam: „Kocham cię”. Zrobiła się z tego awantura z władzami nepalskimi, bo radioamatorzy nie mieli licencji na nadawanie. Kiedyś przez różnicę czasu między miejscem, gdzie był mąż, a Polską przeżyłam noc grozy. Reuter podał, że podczas zimowego wejścia na Everest Andrzej zagubił się na wysokości 8 tys. metrów, schodząc do bazy z przełęczy południowej. Było ciemno, a on nosił bardzo mocne okulary. Mroziły mu się szkła i nic nie widział, dlatego nie mógł znaleźć poręczówek i zniosło go w bok z drogi. Jego partner zszedł do obozu, żeby wcześniej ugotować herbatę. Kiedy potem pytali, co wtedy przeżywał, odpowiadał, że był wściekły na siebie, że jest taki bezradny. To wściekłość trzymała go przy życiu.

A Pani jak sobie wtedy radziła?

– Brałam jakieś pigułki. Dopiero nad ranem zadzwoniłam do Związku i dowiedziałam się, że mąż się znalazł. Tamtej nocy podtrzymywała mnie myśl, że Andrzej ma niesamowity instynkt do gór i ogromne doświadczenie. Jakiś czas należał do aeroklubu. Przeszedł szkolenie skoczka spadochronowego i szybownika, więc świetnie orientował się w pogodzie. Miał wszelkie dane, żeby unikać niebezpieczeństwa.
A przy tym był rozsądny.

Jakie cechy miał guru himalaistów?

– Posiadał żyłkę społecznika, organizatora. Był sympatyczny w obejściu, z wrodzoną kindersztubą. Brakowało mu płynnego angielskiego. Ale nawet ten, którym się posługiwał, wystarczył do kontaktów międzynarodowych. Nie myślę o mężu jak o pomniku, mimo że mam pomysł na zrobienie muzeum himalaizmu jego imienia. Chciałabym, żeby powstało w Karpaczu, gdzie już istnieje aleja „Śladów zdobywców”. Tworzą ją odbite w betonie mosiężne odciski autentycznych butów himalaistów.

Za to Jerzy Kukuczka był zamknięty.

– „Kukuś” był cudnym milczkiem. Kiedy szli na Cho Oyu, w bazie u Andrzeja była dyskusja, czy może dołączyć się do nich po skończeniu innej wyprawy. Uważali, że nie będą pracować dla gwiazdora. Zdecydowano się na głosowanie. Przeważył głos Andrzeja jako kierownika. Dzięki temu „Kukuś” miał do swojej galerii kolejny ośmiotysięcznik.

Mąż spotykał gwiazdy himalaizmu, Pani – filmu.

– Mistrzowie byli koleżeńscy, może tylko Has zachowywał dystans. Kiedy w „Nieciekawej historii” Hasa grałam żonę Holoubka, ciężko mi się pracowało, bo panowie w przerwach ciągle żartowali, a ja chciałam się skupić. Kiedy zaczynały się zdjęcia, Holoubek momentalnie wchodził w swoją rolę. Aleksandra Śląska była niezwykle skoncentrowana, pracowita, każdą rolę przepisywała do liniowanych zeszytów. Świderski był skupiony i bardzo serdeczny.

Nieraz wspominała Pani rolę przełożonej w filmie o s. Faustynie.

– Grałam w niedużej, ale dla mnie ważnej scenie jej choroby. Siedziałam przy niej i mówiłam: „Deszcz płacze”. Czułam wtedy jakiś dotyk świętości realnej s. Faustyny, odtwarzanej przez Dorotę Segdę. Nawet dla mnie, doświadczonej aktorki, to były bardzo przejmujące chwile.

Pani mąż odszedł na raka trzustki w ciągu kilku miesięcy. Wspominał o śmierci?

– To dziwne, on w ogóle nie chciał o niej mówić. Kiedy szedł w góry, też nie przyzywał jej imienia. Wiedział, że jest pewnikiem, więc po co mówić o rzeczach oczywistych. A wtedy wierzył, że wyzdrowieje. Operacja się udała, trzy miesiące był sprawny i to upewniło go w przekonaniu, że organizm wytrzyma. Ograniczyłam odwiedziny, żeby nie tracił energii. A kiedy raz przyszedł kolega i zachęcał: „Andrzej, walcz”, odpowiedział: „Przecież walczę”. Ja jednak wiedziałam, jak to się skończy. Moja siostra też umarła na raka trzustki w trybie półrocznym. Jestem wdzięczna pielęgniarce, która zasygnalizowała mi ostatni moment. Wzięła mnie na stronę i zapytała: „Jeśli zgon nastąpi tej nocy, czy mam panią zawiadomić, czy zaczekać do rana?”. Półprzytomna pojechałam jeszcze po coś do domu, a potem wróciłam i czuwałam. Modliłam się, prosząc o pomoc moją zmarłą mamę Annę.

Czy mąż cierpiał?

– Niedużo, brał morfinę. Na koniec zapadł w śpiączkę wątrobową. Nic nie jadł. W kieliszeczku miał zawsze dwie tabletki przeciwbólowe. Po szpitalu chodził kapelan, ale ja się bałam zaproponować mężowi spowiedź, właśnie dlatego, że nic nie wspominał o śmierci. Nie chciałam, żeby pomyślał, że to znak, że zbliża się koniec. Mąż nie był praktykujący…

Ale w górach miał kontakt z Bogiem.

– Na pewno. Kiedyś mi powiedział, że tak czy inaczej Bóg pojawia się pod różnymi postaciami we wszystkich religiach. Gdyby Go nie było, zostałaby nam straszliwa zwierzęcość świata. Podział na dwa gatunki istot – zjadający i zjadany.

Kiedyś doszła Pani do bazy na Mount Evereście na wysokości 5 tys. metrów.

– Najpierw przeżyłam euforię, potem spałam dwa dni. To była typowa śpiączka wysokościowa. Człowiek zasypia wtedy na śmierć. Dobrze, że mąż obudził mnie, nakładając maskę tlenową. Myślę, że tak skończyła Wanda Rutkiewicz. Weszła na 7 tysięcy metrów i teraz siedzi gdzieś tam skulona. Mallory’ego znaleźli po 70 latach. Podobno w Alpach z lodowych szczelin wypływają zachowani jak żywi przodkowie alpinistów. Można ich poznać po strojach z XIX wieku.

Czasem ludzie na nizinach śpią całe życie jak na wysokości 5 tys. metrów. Pani gra, pisze książki, podróżuje. Dobrze, że tamten sen trwał tylko dwa dni.

artykuł z numeru 06/2011 Gościa Niedzielnego