Tyle radości, ile smutków

Anna Burda-Szostek

publikacja 23.02.2011 16:10

Ewa i Andrzej Blachowie są małżeństwem od blisko 40 lat. Wychowali 36 dzieci. Cieszą się 16 wnukami.

Tyle radości, ile smutków Roman Koszowski / Agencja GN W przyszłości chciałabym mieć taką rodzinę, jak ta, która mnie przygarnęła - mówi Nikola (na zdj. pierwsza od lewej). Obok niej stoi 9-letnia siostra Wiktoria i 11-letni Kamil.

Kiedy się pobrali, on miał 33 lata i był nauczycielem matematyki, ona 20-letnią jego byłą uczennicą. Planowali dwójkę dzieci. W 1981 roku zdecydowali się założyć w Rudzie Śląskiej Rodzinny Dom Dziecka. Mieli już 3-letnią Asię i 7-letniego Adasia. Pewnego dnia Andrzej, wtedy już 41-letni dyrektor liceum, przyniósł do domu wieść, że miasto szuka chętnych do prowadzenia takiego domu. – Gdy zapytał mnie, co o tym myślę, zaczęłam się śmiać – wspomina Ewa. – W ogóle nie brałam tego pod uwagę.

Ale z czasem zaczęła się nad tym zastanawiać, czytać podręczniki do psychologii. Pół roku później małżeństwo otworzyło pierwszy taki dom w mieście. Od samorządu otrzymali piętrowy budynek w Halembie, do którego przeprowadzili się z trzypokojowego mieszkania. Razem z nimi zamieszkała trójka przybranych dzieci. Było to rodzeństwo, z którego najmłodsza Basia miała 4 lata.

– Razem z piątką dzieci wybraliśmy się kiedyś na spacer – wspomina Andrzej. – Mój kolega, widząc taką gromadkę, skwitował to stwierdzeniem: „No popatrz, tak staro się ożenił, a jaki robotny synek”.

Kilo cukru w szklance herbaty

Początkowo dzieci, które do państwa Blachów trafiły z pogotowia opiekuńczego, były bardzo wystraszone. Zwracały się do nich: „proszę pani”, „proszę pana”. Z czasem zaczęły nabierać ufności i mówić: „mamo”, „tato”. Kiedy Ewa zrobiła pierwszą wspólną kolację, dzieci wsypały do swoich szklanek z herbatą cały cukier z cukiernicy. Najstarsza z dziewczynek schowała za pazuchę kilka kanapek, „żeby było na później dla młodszego rodzeństwa”. – Uspokoiłam ją wtedy, że mogą jeść do woli, bo chleba im nigdy nie zabraknie – mówi Ewa.

W ciągu roku przyjęli  kolejną trójkę dzieci. Nie było łatwo. Jedna z dziewczynek z Państwowego Domu Dziecka, którą małżeństwo zamierzało objąć opieką i zabrało do domu na weekend, już pierwszego dnia zaczęła stwarzać problemy. Niszczyła zabawki, pluła, wylała farbę na podłogę. – Bałam się jej. Myślałam, że nie damy rady jej wychować – wspomina Ewa. – Kiedy odwoziliśmy ją do domu dziecka, popatrzyła na mnie i powiedziała: „Mamo, ja wiem, że ty już nigdy po mnie nie przyjedziesz” – to mnie bardzo wzruszyło. – Potem od wychowawczyń dowiedziałam się, że Beata na klęczkach modliła się w nocy o to, byśmy po nią przyjechali. Za tydzień zabraliśmy ją do siebie. Dziś 37-letnia kobietajest fantastyczną mamą dwójki dzieci.

Miłość, a nie pieniądz

Państwo Blacha w ciągu 30 lat wychowali 36 dzieci. (Dziesięcioro z nich założyło już własne rodziny). Trafiały do nich z rodzin alkoholików, molestowane seksualnie. Opiekowali się także trójką rodzeństwa, na którego oczach ojciec zakatował matkę na śmierć. Jedna z dziewczynek długi czas potem, bawiąc się lalkami, podrzucała je do góry, naśladując to, co działo się z jej matką, kiedy lekarze pogotowia elektrowstrząsami próbowali przywrócić u niej akcję serca. Opowiadała też, jak mamie z buzi wypadały kamyki. W rzeczywistości były to zęby, które wybił jej mąż oprawca.

Ewa i Andrzej zawsze wszystkie dzieci traktowali jednakowo. Do tego stopnia, że ich rodzony syn Adam zapytał kiedyś, z którego domu dziecka pochodzi. Zawsze też stawiali na naukę, starając się wpoić podopiecznym, że dobre wyniki w nauce to ich przyszłość. Wykształcilim.in. architekta, geodetę, geofizyka, nauczyciela i zawodowego strażaka.

– Pan Bóg musi nas bardzo kochać, bo zawsze spotykaliśmy na swojej drodze życzliwych ludzi – zamyśla się Ewa. Dodaje, że kiedy zakładali dom, nikt nie patrzył na nich jak na kogoś, kto na dzieciach chce się dorobić. (Miasto przekazuje na dziecko 550 zł miesięcznie). Jednak ostatnimi czasy dochodzą do nich takie głosy. – To bardzo krzywdzące i niesprawiedliwe – wtrąca się do rozmowy Piotr, zięć pani Ewy. – Ci, którzy wydają tak okrutne sądy, powinni choć na dwa miesiące poprowadzić taki dom. – Wtedy zobaczyliby, jakie to ciężkie i odpowiedzialne zadanie.

Marzę o małym garnku

Obecnie małżeństwo z Rudy Śląskiej opiekuje się dziewiątką dzieci, z których najmłodsze ma 9, a najstarsze 19 lat. – Chciałabym mieć kiedyś taki dom jak ten, w którym jestem – mówi 14-letnia Nikola. – Mam komu opowiedzieć o swoich problemach, do kogo się przytulić. Do moich biologicznych rodziców też mogłam się przytulić, ale tylko wtedy, jak nie pili. – Trochę tęsknię za rodzicami, ale powoli przyzwyczajam się do babci i dziadka – dodaje 9-letnia Wiktoria, siostra Nikoli. – Nasi rodzice nie interesowali się nami.

16-letni gimnazjalista Andrzej, który w domu mieszka od 10. roku życia, planuje studia inżynierskie. – To moje marzenie – mówi. – Ale przede wszystkim chciałbym stworzyć dobrą, ciepłą rodzinę. W domu nauczyłem się, co to znaczy prawdziwe życie rodzinne. Mam nadzieję, że nigdy nie popełnię błędów moich biologicznych rodziców.

Pani Ewa uśmiecha się, że 36 dzieci to o tyle razy więcej radości w życiu, ale i smutków. Dla niej najtrudniejszą chwilą był dzień, kiedy dowiedziała się, że ich przybrany syn Piotr zginął w wypadku na kopalni. Miał 32 lata. U nich mieszkał od siódmego roku życia. Chciał się żenić. Tego dnia, kiedy zginął, mieli omówić szczegóły ślubu.

W 2008 r. pani Ewa, na wniosek przybranych dzieci, otrzymała Order Uśmiechu. – Nigdy nie żałowaliśmy swojej decyzji – mówią małżonkowie. – Dzieci nauczyły nas, że zawsze warto wierzyć w człowieka. Nawet jeśli kradnie czy kłamie. Miłością można zwalczyć i wyprostować każdy problem. A co z marzeniami? – pytamy. – Tak, mam jedno: żeby choć raz móc ugotować obiad w małym garnku – śmieje się Ewa, która codziennie, od trzydziestu lat, szykuje m.in. 8 litrów zupy i taki sam gar ziemniaków.

***Tekst pochodzi z katowickiego GN