Czekając na…

ks. Sławomir Czalej; GN 2011 Gdańsk

publikacja 09.06.2011 06:30

Usłyszał tylko tępe uderzenie. Kiedy wybiegł z samochodu, zobaczył leżącą na ulicy dziewczynkę, a obok niej rower.

Czekając na… ks. Sławomir Czalej/ GN Kiedy wrócił do domu, nie chciał z niego wychodzić. Nie ruszał się przez miesiąc. Pierwsi przyszli sąsiedzi.

W maju 2009 r. niedaleko Żukowa doszło do wypadku. W jego wyniku 15-letnia dziewczynka skonała w ramionach swojego ojca. Druga trafiła do szpitala z połamaną nogą. Trzecia wyszła bez szwanku. Wszystkie trzy były na przejażdżce rowerowej.

Tego dnia nic nie zapowiadało tragedii. Marek, który prowadził firmę budowlaną, zamierzał właśnie kończyć kolejne zlecenie. A miał dla kogo pracować. W domu trzech synów, najstarszy w tym roku skończył 18 lat.

Inaczej pamięta te chwile żona Marka, Bożena. Zapewnia, że wręcz prosiła męża, żeby tego dnia nie jechał do pracy. – On tego nie pamięta – podkreśla. Wcześniej miała niepokojące sny, no i w ogóle w rodzinie zaczęło się dziać coś złego, przynajmniej od grudnia 2008 r.

0,72

Dokładnie miesiąc przed wypadkiem Marka, 20 kwietnia, wypadek miał ich najmłodszy syn. – Samochód uderzył go tuż przed naszym domem. Noga w drutach, i to na miesiąc przed I Komunią św. – mówi Bożena. Powikłania dają o sobie znać do tej pory. Jeszcze wcześniej ojciec Marka miał operację kręgosłupa. Myśleli, że z tego nie wyjdzie. Do dzisiaj w jego kręgach tkwi osiem śrub. W małżeństwie Bożeny i Marka też nie działo się najlepiej. Decyzja o rozwodzie była tuż, tuż… Marek od dłuższego czasu chodził przybity. Czy dlatego wypił tego dnia cztery piwa? Jak zawsze te same. Tyskie. – Może gdybym coś zjadł, to by nic nie wykazało – zastanawia się głośno. Jeszcze przed wyjazdem z budowy rozpętała się burza. Bożena – jak to ona – intuicyjnie bała się jej. Ale Marek musiał wracać, bo trzeba było tego dnia jechać do chorego ojca w Dzierżążnie.

Z wypadku nie pamięta nic, tylko uderzenie. I wcześniej duży samochód z przeciwka, który wjechał w koleinę, wyrzucając na przednią szybę samochodu Marka masę wody. Wycieraczki nie zdążyły jej odprowadzić. – Mazały zresztą – mówi nerwowo. Świadków wypadku nie było. Po tym jak wysiadł, natychmiast szukał komórki, żeby zawiadomić pogotowie. Jego telefon był, niestety, rozładowany. Policja nawet nie podejrzewała, że jest pod wpływem alkoholu. Jemu też to do głowy nie przyszło. Zresztą po pierwszym rutynowym badaniu pokazał policjantom, że tester jest przeterminowany, a tym samym badanie nieważne. Na drugi, który przyjechał z Gdańska, czekali dwie godziny. Wykazał 0,72 promila.

50 zł w kieszeni

Markowi trzęsły się ręce, ale i tak nie mógłby zadzwonić do domu z hiobową wieścią. Został tymczasowo aresztowany. Dopiero półtora miesiąca później nastąpiło pierwsze widzenie z żoną, która została w domu z pięćdziesięciozłotowym banknotem, z dziećmi, z synem po wypadku. Bez pełnomocnictw, z nakazem natychmiastowej rehabilitacji. Chłopiec bowiem nie tylko uległ wypadkowi, ale cierpi też na niepełnosprawność umysłowo-ruchową; m.in. ADHD i padaczkę.

Pierwszy list z aresztu przyszedł po trzech tygodniach. Bożena zrezygnowała z własnej działalności gospodarczej, żeby stale opiekować się synem. Taszczyła go wszędzie w gipsie, bo był w nim uwięziony bardzo długo. – To był koszmar. Załaduj taki wózek z dzieckiem, które waży 30–40 kg, i jedź do Gdańska na opatrunki – wspomina mama. Autobusem PKS spod Kartuz.

Pierwszą Komunię św. chłopiec przyjął na wózku. Kręgosłup Bożeny nie wytrzymał nadmiernego wysiłku. Nie mógł. W tym samym 2009 r., ale w marcu, Bożena spadła ze schodów na beton. Uderzyła centralnie kręgosłupem. Połamały się wyrostki poprzeczne na L4 i L5. Cokolwiek to oznacza, ból był straszny.

– Szok? To mało powiedziane – wspomina Marek. W starogardzkim areszcie wszystko jest stare. Na ścianach grzyb. Wychodek w przepełnionej celi, ale za to za parawanem metr dwadzieścia. Nie ma znaczenia, czy ktoś trafił tu po raz pierwszy, czy jako recydywista za morderstwo. Siedzą po sąsiedzku na dziesięciu metrach kwadratowych. – Na pierwszym widzeniu nie mogłam go poznać. Nie wiedział, czy ma stać, czy podejść do mnie – mówi żona. Podszedł. Zanim trafił do aresztu w Gdańsku, dowiedział się o ojcu. Alzheimer.

W zamknięciu najgorsze są dźwięki. W nocy niektórzy gorliwsi strażnicy uderzają kluczami o drzwi. Wchodzą do wybranych cel sprawdzać, czy osadzeni śpią. Czasami, żeby dobrze zobaczyć sen, trzeba zapalić światło. Trochę jak u Mrożka albo w tym dowcipie, gdzie jeden pyta drugiego w środku nocy: „śpisz”?

– Człowiek jest taką istotą, która przyzwyczai się do wszystkiego, ale potrzebuje czasu – zamyśla się Marek. Ale chyba gorsze są dźwięki ukryte w głowie. Myśli. Tępe uderzenie. Każdej nocy i wieczora układał sobie w głowie plan spotkania z ojcem nieżyjącej dziewczynki. Z matką nie. Poszła do nieba dwa lata wcześniej. Może żeby przygotować tam miejsce córeczce?

Kazanie

W gdańskim areszcie było już bardziej według norm unijnych. Tu jednak zatęsknił za Starogardem. – Podczas widzeń siadaliśmy przy szerokim stole i mieliśmy tylko kontakt wzrokowy. Jeden obok drugiego. Nie mogliśmy się dotknąć ani wziąć dziecka na kolana. No chyba, że strażnik był ludzki i przymknął oko…– opowiada. O widzenia też trzeba było walczyć z prokuraturą. Tym bardziej że średni syn dwukrotnie próbował samobójstwa. Z aresztu udało mu się w końcu wysłać dwa listy. Jeden do ojca tej, co nie przeżyła, drugi do ocalonej. Długo nikt nie chciał mu dać adresów. Przed pierwszą rozprawą w listopadzie podszedł do ojca zmarłej dziewczynki. Rozmawiali. Na ostatniej rozprawie ojciec dziewczynki powiedział publicznie, przed ogłoszeniem wyroku, że Markowi wybacza.

Na „wolność” wyszedł 4 grudnia. – Nikt nie wierzył, że go wyciągnę, nawet nasza adwokat – mówi Bożena. Wyrok: siedem lat. W tej chwili Marek żyje w zawieszeniu, bo w każdej chwili może dostać wezwanie do odbycia kary. – Nawet nie mogę podjąć żadnej pracy na dłużej niż dzień, bo nie wiem, czy ją skończę – wyjaśnia łamiącym się głosem. Kiedy wrócił do domu, nie chciał z niego wychodzić. Nie ruszał się przez miesiąc. Ale kiedyś trzeba było jednak wyjść na wieś. Ciągle spuszczona głowa, bo jak spojrzeć ludziom w oczy?

Pierwsi przyszli sąsiedzi. Traktują ich trochę jak własne dzieci. Może dlatego, że ich córki mieszkają daleko. Marek dostał zadanie i możliwość zarobku: mały remont w ich domu. Potem jeszcze ksiądz na ambonie powiedział dobitnie i na temat: „Nieważne, kto zabił. Ważne, że zostało mu przebaczone”. Pomogło.

Niebawem Bożena zaszła w ciążę. Od razu wiedziała, że to będzie dziewczynka. – Mówiłam Markowi, że to jest życie za życie. Lekarze dali mi wybór: albo ja, albo ono – wspomina. Po pierwszym porodzie nabawiła się braku spojenia łonowego i uszkodziła sobie kręgosłup. Po drugim – wtedy, gdy upadła na beton – kolejne urodzenie dziecka lekarze absolutnie wykluczali. Mimo to dziewczynka przyszła na świat w sierpniu, miesiąc przed terminem, ze względu na stan zdrowia matki. Bożena o mało nie umarła na stole. – Byłam już prawie u mamy, u góry – wspomina. U taty również, bo i on nie żyje.

Koniec?

W domu Bożeny i Marka czuć święta. Kolory ścian są wiosenne. Pomarańczowe. Bożena – z zawodu i zamiłowania cukiernik – robi cudowne ozdoby świąteczne: jajka ze sznurka powleczonego żywicą, w środku kurczaczki. Nie myślała, żeby je sprzedawać, chociaż… Kto wie, czy w tym roku dostanie od gminy trochę węgla albo paczkę od pani burmistrz Kartuz na święta. Na razie cieszy się chwilą. Każdą. Nie myśli o niewykupionych dla siebie lekarstwach, nawet o przerwanym kredycie. Wytęża jeszcze siły na dodatkowe lekcje czytania i pisania dla syna z padaczką. Choć ma 12 lat, idzie mu to ciężko. W hiobowym życiu są bowiem większe zmartwienia…

– Z tym rozejściem się kości łonowych było coś nie tak. One powinny się szybciej zejść – wyjaśnia z trudem Bożena. To wtedy zaczęły się jej problemy z nogami, które stawały się coraz cięższe, jakby z betonu. Niedawno poszła do lekarza. Kazał odstawić wszystkie leki na kręgosłup, których i tak nie była już w stanie wykupić. Badania muszą być dokładne. Dlatego teraz, żeby nie bolał kręgosłup, dostaje morfinę. Ale jakiego bólu człowiek nie zniesie, byleby tylko okazało się, że to nie jest stwardnienie rozsiane? Choć i tak podobno medycyna poszła do przodu i bardzo spowalnia ten proces. Może nawet siedem lat...?

Bożena nie ma absolutnie pretensji do Pana Boga. Marek milczy. – Ja go znam. On pewnie miałby je, gdyby mnie zabrakło – Bożena uśmiecha się i gładzi męża po głowie.

Są i światełka w tunelu. Starsi chłopcy dostają na przykład w szkole dwudaniowy obiad. 12 maja Marek ma termin stawienia się w więzieniu, by rozpocząć odsiadkę. Ale może sąd znowu ją odroczy? Może pomoże im sam Jan Paweł II? Nikt inny nie dałby chyba rady...

Imiona bohaterów reportażu zostały zmienione.

TAGI: