Milionerzy z 20 dzieci

Jarosław Dudała

GN 25/2011 |

publikacja 22.06.2011 00:15

Julianna i Ernő Lukácsowie z węgierskiej Tolnej są milionerami i rodzicami 20 dzieci. Znasz inne małżeństwo, które mogłoby tak o sobie powiedzieć?

Prawie w komplecie archiwum rodzinne Prawie w komplecie
– Nasza najbliższa rodzina to 66 osób. Czasem brakuje nam miejsc na parkingu – śmieją się Lukácsowie

Wujaszek Ernő (tak mówi się na Węgrzech) w niczym nie przypomina Blake’a Carringtona. Choć wita nas przed swoim 900-metrowym pałacem, to ma na sobie zwykłą flanelową koszulę, a w dłoni telefon komórkowy z czasów, gdy w Polsce rządzili Miller i Kwaśniewski. Także ciocia Juci w niczym nie przypomina celebrytek napompowanych botoksem. Obydwoje mają pod siedemdziesiątkę, są prostymi rolnikami i z uśmiechem godzą się z upływającym czasem.

– Urodziłem się w Kolozsvárze (obecnie: Cluj w Rumunii) – opowiada Ernő. – O, to jest tamtejszy kościół św. Michała, w który zostałem ochrzczony – dodaje, pokazując spory obraz wiszący nad łóżkiem w sypialni. – Całe życie handlowałem końmi. Pierwszego kupiłem, kiedy miałem 7 lat. Rodzice przez dłuższy czas o tym nie wiedzieli – dodaje ze śmiechem.

Przyszłą żonę poznał przy straganie z książkami. – Spytałem, czy nie przeczytałaby jednej z nich, a ona mrugnęła na znak, że się zgadza. Ale to był tylko pretekst. Chodziło o to, żeby się poznać – wspomina 68-latek. Potem pracowali razem w firmie zielarskiej. Kiedyś, na zebraniu ich brygady, wobec 50 osób, Ernő rzucił głośno do Julianny: „Jak nie chcesz mieć 10 dzieci, to lepiej za mnie nie wychodź!”. – Wszyscy się śmiali, ja też – opowiada Julianna, dodając, że najśmieszniejsze było to, że wtedy między nimi właściwie jeszcze nic nie było. A przynajmniej tak jej się zdawało. Gdy już zdecydowali się na wspólne życie, Ernő został wzięty do wojska. Młodzi musieli czekać na siebie dokładnie 819 dni.

Osioł z krótkimi uszami

Mieli już trójkę dzieci, gdy przeprowadzili się do gospodarstwa za wsią, bez prądu. Nie mieli go przez kolejne 16 lat. Pralkę i lodówkę, które dostali w prezencie ślubnym, podarowali komu innemu. Nie było też bieżącej wody. Jeśli potrzebowali jej dla siebie i zwierząt, to musieli ją wydobyć ze studni. – A potrzebowaliśmy tyle wody, że często brakowało jej w studni – wspominają Lukácsowie. Tymczasem co rok w ich rodzinie pojawiało się nowe dziecko. – Każde z nich było chciane – podkreślają rodzice. Od 21 do 46 roku życia Julianna prawie cały czas była w ciąży. Za dnia obrządzała bydło, w nocy czyściła lampy naftowe i prała. Jej mąż pracował po 20 godzin na dobę.

Nigdy nie przyjęli od państwa żadnej zapomogi. – Obydwoje tak postanowiliśmy, żeby nikt nie mówił, że po to mamy tyle dzieci, by na nich zarabiać. Ale i tak byli tacy, którzy tak mówili – wspominają Julianna i Ernő. – Kiedyś, jak nie chciałem przyjąć zapomogi, to mi jedna urzędniczka powiedziała, że od osła różnię się tylko tym, że nie mam długich uszu. Spotkałem ją niedawno. Przyznała, że miałem wtedy rację – wspomina Ernő.

– To było twarde życie, ale się nie poddawaliśmy. Jak były problemy, to mówiliśmy sobie: „Będzie lepiej” – dodają zgodnie. Skąd mieli taką psychiczną siłę? – Dzięki sobie nawzajem. I dzięki dzieciom. To niesamowite, ile siły wewnętrznej może mieć w sobie człowiek. Nikt nie wie ile, dopóki nie musi jej wykazać – mówią Ernő i Julianna.

W nocy na kolanach

Przyznają też, że bez Bożej pomocy nie daliby sobie rady. Kiedy ich wnuk urodził się jako wcześniak i rokowania co do jego przeżycia były złe, Ernő po pracy o północy pojechał pod główny kościół w pobliskim mieście Szekszárd. Świątynia była zamknięta, więc dwie godziny modlił się na schodach pod drzwiami. Wtedy zadzwonił telefon. – Stan dziecka się poprawił; jest nadzieja, że przeżyje – powiedział głos w słuchawce. Innym razem ich region nawiedziła katastrofalna susza. Ernő znów wybrał się do kościoła w Szekszárd. – Zanim wróciłem, już lało – opowiada mężczyzna, który jest katolikiem. Jego żona natomiast jest ewangeliczką. – Między nami nigdy nie było na tym tyle konfliktów. Może tak należałoby dobierać małżeństwa? – śmieje się Ernő. Widząc egzemplarz „Gościa Niedzielnego” z Janem Pawłem II na okładce, Lukácsowie mówią: – Bardzo go lubiliśmy, to był cudowny człowiek, walczył o ludzi do końca życia.

Obydwoje wyglądają na swoje lata, ale nie są bardziej zniszczeni życiem niż ich równolatkowie. Nie czują się też zmęczeni życiem. – Nie miałam nigdy kłopotów ze zdrowiem z tego powodu, że urodziłam 20 dzieci – mówi Julianna. Stawia przy tym na stole upieczone przez siebie naprędce pogacze. To tradycyjne węgierskie ciastka, jakby malutkie bułeczki z mąki i sera. We wszystkich węgierskich bajkach dzieci dostawały je do tobołków, gdy wyruszały w świat.

W piżamach do obory

A jak trudy spartańskiego życia znosiły dzieci Lukácsów? – One też musiały pracować. Każdy musiał wypełnić swoje obowiązki, np. oporządzić 10 krów. A jak ktoś nie miał ochoty do pracy, to i tak musiał ją wykonać. Więc lepiej było pracować z ochotą niż bez – mówi Ernő.

Dodaje, że wychowywali dzieci bez wielkiej psychologii. Poświęcali im tyle czasu, ile tylko mogli. Starali się ich nie rozdrażniać. Ale czasem, kiedy z dzieckiem nie można się było dogadać, to dawało mu się np. grabie i polecenie, żeby zagrabiło trawnik. – Zanim robota była skończona, napięcie mijało. W naszym domu nie było nigdy krzyku. Nigdy też nie uderzyłem swojego dziecka – mówi ojciec. Dodaje, że dzieci traktowane były jak dorośli. Rodzice niczego przed nimi nie ukrywali. – Jak krowa się cieliła, to wszystkie biegły do obory. W piżamach – opowiadają Lukácsowie.

Czy jednak ich dzieci nie zazdrościły rówieśnikom, że mają rzeczy, na które wielodzietnej rodziny nie stać? – To raczej inni im zazdrościli, np. tego, że miały własne konie i mogły na nich jeździć. Innych nie było na to stać. A przecież lepiej, żeby dzieci jeździły konno, niż chodziły do knajpy – podkreśla Ernő.

Niepokoi go jednak, że młode pokolenie nie garnie się już do pracy na roli. – Nasze dzieci nie mają z tym problemu. Ale wnuki są już inaczej wychowywane. Ich rodzice mówią mi: „Tato, dziś są już inne czasy”. Hm, to dobrze, że wnuki są biegłe w pracy z komputerem. Ale tego nie da się zjeść – mówi Ernő.

Mercedes i ślepa kiszka

Z czasem sprzedaż bydła i koni zaczęła przynosić ich rodzinie tak duże zyski, że Lukácsowie stali się bardzo zamożnymi ludźmi. Znaleźli się wtedy „życzliwi”, którzy składali na nich donosy do urzędu skarbowego. Fiskus nałożył na nich nawet ogromną karę, ale sąd uchylił ją jako bezprawną.

– Każdemu dziecku zapewniłem start życiowy – mówi ojciec, którego 18 dzieci opuściło już rodzinne gniazdo. Dostały mieszkania, samochody. – To musiało kosztować z miliard forintów – zauważam, wiedząc, że miliard forintów to jakieś 15 milionów złotych. – I kosztowało. Ale niech pan o tym nie pisze, bo znowu przyjdzie do nas skarbówka – śmieje się gospodarz.

Teraz jego rodzinie powodzi się lepiej niż dobrze. Mają wielki dom z 25 rodzajami marmuru z Węgier, Portugalii, włoskiej Carrary i nie wiadomo skąd jeszcze. – Marmur to moje hobby – tłumaczy właściciel. W garażu stoi mercedes klasy S. Na łąkach pasą się konie, w tym araby, których partia została ostatnio sprzedana armii jordańskiej. W oborach trzymanych jest średnio 100 krów, które eksportowane są m.in. do Turcji. Mieszka z nimi bizon Feliks (głupie zwierzę, samo włazi sobie do żłobu) oraz przedstawicielka starej węgierskiej rasy szarych krów z charakterystycznymi długimi rogami.

Mimo posiadania wielkiego majątku, w zachowaniu Lukácsów nie widać nowobogackich manier. Raczej dużą prostotę, bezpretensjonalność. Nadal pracują w gospodarstwie. W wielkim salonie wciąż stoi coś w rodzaju inkubatora na 120 jajek, z których wylęgną się kurczęta. Nie mają służby, sami sprzątają swój pałac. Martwią się operacją ślepej kiszki u córki, matki dwojga dzieci, którymi trzeba się zająć. Ot, po prostu zwykłe życie wiejskiej rodziny. Ich historia jest jednak tak niezwykła, że odwiedzili ich już dziennikarze z całego świata. Nawet z Chin!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.