Same na Białołęce

Agata Ślusarczyk; GN 31/2011 Warszawa

publikacja 11.08.2011 06:30

Szyją torby, robią biżuterię i serca z polaru. Kobiety, zamieszkujące były ośrodek MONARU próbują zaradzić swojej biedzie. Od dwóch lat nie wystarcza im nawet na żywność.

Same na Białołęce Agata Ślusarczyk/ GN Sylwia Siedlecka mieszka tu z trójką dzieci. Kolejne urodzi się w lutym.

Od ruchliwej Modlińskiej prawie dwa kilometry idzie się przez las. Na jego skraju, nieopodal ul. Skieredowskiej 2, stoi dom. Bez ogrodzenia, z błotnistym dojazdem, położony praktycznie w lesie. Kiedyś w murowanych barakach mieścił się ośrodek MONARU, ale podopieczni stowarzyszenia już dawno się stąd wyprowadzili. Garstka kobiet została. Dziewczyny same przystosowały budynek do potrzeb samotnych matek. Choć zawsze było trudno: w domu brakowało okien, wody, obiady gotowane były na cegłach, a przez rok z powodu zadłużenia nie było prądu, sytuacja mieszkających tu kobiet od dwóch lat jeszcze się pogarsza.

– Brakuje praktycznie wszystkiego, najbardziej jedzenia. Dostajemy suchy prowiant na przykład z Banku Żywności, a dwa razy w tygodniu przyjeżdżają bułki, ale to za mało – wyjaśnia Sylwia Wasiołek, była kierowniczka MONARU, która pięć lat temu założyła Stowarzyszenie „Wspólnymi Siłami”, by wspomóc matki. W domu, pełniącym funkcję Domu Samotnej Matki, mieszka około 60 osób, w tym 35 dzieci w różnym wieku – niektóre są jeszcze pod sercem mam, inne doczekały się tu pełnoletności. Trafiają tu, bo nie mają gdzie pójść. – Jedna z dziewczyn, którą trzy lata temu przygarnęłam, mieszkała w lesie pod namiotem. Z dwójką maluchów. Wandę z córeczką ulokowałam w jadalni. Trzy dni szukała pomocy. Później zdradziła mi, że gdybym jej nie przyjęła, gotowa była wrzucić córkę pod pociąg, a później sama skoczyć. Z rozpaczy. Nasz dom jest dla wielu ostatnią deską ratunku – tłumaczy Wasiołek.

Kobiety mieszkają po kilka tygodni, miesięcy albo nawet lat. W zależności od sytuacji. Większość z nich nie ma możliwości podjęcia pracy. Ale zdarzają się wyjątki. Dwa razy w tygodniu, popołudniami, na daleką Białołękę społecznie przyjeżdża krawcowa. Na stołówce rozkłada się podarowane maszyny. Trzy osoby – dwie po szkole krawieckiej, jedna samouk – poznają nowe techniki, materiały. – Z dobrym fachem można pójść na swoje – wyjaśnia Wasiołek. Dziewczyny o tym wiedzą, dlatego pilnie odrabiają zadane przez krawcową prace.

Zanim staną na nogi, trudny czas muszą jakoś przetrwać. Kierowniczka Stowarzyszenia robi, co może, by zdobyć potrzebne środki na utrzymanie – w ramach swojej organizacji, bo dom w zasadzie jest niczyją własnością. Pierwsze pomysły nie były zbyt udane – z wyrobu zniczy, wieńcy czy szopek bożonarodzeniowych dziewczyny szybko zrezygnowały. Nie było pieniędzy na zainwestowanie. Maszyna do cięcia sklejki, z której robiły aniołki, popsuła się. Zostały walentynkowe poduszki z polaru, kartki z Ojcem Świętym, torby i biżuteria.

– W ubiegłą niedzielę pod kościołem u dominikanów sprzedawałyśmy nasze wyroby. Większość osób dawała ofiarę. Ludzie kupowali też biżuterię – cieszy się jedna z mieszkanek. Matki sprzedają ją także w zakładach pracy, a ostatnio starają się o stałe miejsce na Starówce. W przyszłości marzy im się sklep internetowy.

Produkcja koralików, bransoletek czy kolczyków odbywa się w świetlicy. Pomaga, kto może. Nastolatki nawlekają na żyłkę – według własnej inwencji, a starsze dorabiają zapięcia. Każdy przedmiot ma indywidualny rys. Dochód ze sprzedaży starcza tylko na żywność. Potrzeby są większe. Oprócz niezapłaconych rachunków, brakujących pampersów, środków czystości czy jedzenia, nie ma także fachowej pomocy psychologicznej i terapeutycznej. Bo każda z kobiet ma własną historię, z którą dalej próbuje układać sobie życie.

W skali roku dom opuszcza około 25–40 proc. osób. Dla sporej części bagaż, z którym poszły w świat, okazuje się jednak zbyt ciężki. Wtedy wracają…

Stowarzyszenie „Wspólnymi Siłami” ul. Skieredowska 2, Warszawa; tel. (22)-499-44-76,
Konto: ALIOR Bank Spółka Akcyjna, nr konta: 02 2490 0005 0000 4600 8328 6239