Strzał w dziesiątkę

Ks. Roman Tomaszczuk; GN 21/2011 Świdnica

publikacja 21.08.2011 06:00

Daleko im zarówno do surowej dyscypliny średniowiecznych cystersów, jak i do luzactwa współczesnych rówieśników.

Strzał w dziesiątkę Ks. Roman Tomaszczuk/ GN Paweł i Marceli odkryli swoją pasję: muzykę.

Pobudka o 6.30, potem modlitwa, śniadanie, szkoła. Aż do godz. 15. Dwie godziny wolnego i nauka własna. Kolacja o 19.00 (pobożniejsi o 18.30 są na Mszy św.). Tak zwany „czas zorganizowany” to dwie godziny po kolacji. O 22.00, jak w każdym porządnym internacie, gaszenie świateł. – Nie! Nie jeżdżę do domu co tydzień. Henryków w weekend ma swój urok. Te mury oddają wtedy to, czym nasiąknęły przez wieki – zapewnia Gniewomir Flis z Nowej Rudy-Słupca.

Od cystersów do licealistów

Fundacja opactwa henrykowskiego związana jest z osobą kanonika Mikołaja. To on, notariusz Henryka Brodatego, zaprosił cystersów na mokradła nieopodal Ziębic. Był rok 1227. Szybko poczuli się tu jak u siebie. Zabudowania klasztorne zniszczone w 1241 r. przez Tatarów odbudowano po 30 latach. Wtedy też (w 1270 r.) autor łacińskiej księgi henrykowskiej zapisał zdanie w języku polskim. Mnich nie miał pojęcia, że dokonał wiekopomnego wpisu, bo dzisiaj to jedno zdanie uchodzi za najstarsze zachowane na piśmie. Po polsku.

Na przełomie XIII i XIV stulecia mieszkało tu 45 mnichów i 50 braci konwersów. Kolejne stulecia to historia wojen, które niosły zniszczenie, i pokoju przeznaczonego na mozolne wznoszenie klasztoru z ruin. W 1810 r. król pruski zlikwidował opactwo i przekazał je swojej siostrze. Wtedy piękny, opacki Henryków stał się rezydencją książęcą. Odkąd w 1945 r. czerwonoarmiści rozpoczęli brutalną grabież i dewastację rezydencji i ogrodów, trwała ona aż do roku 1990. Ogołocone i zapuszczone budynki przekazano Kościołowi. Zaczęło się przywracanie im świetności, a w omodlonych murach znowu zaczęli kształcić się duchowni. Tym razem klerycy wrocławskiego seminarium. Potem, już w nowym tysiącleciu, wprowadzili się tu także uczniowie Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego im. Edmunda Bojanowskiego.

Nie dla każdego

Szkoła z internatem. Dla jednych zesłanie za karę czy obóz resocjalizacyjny, dla innych szkoła życia i kuźnia charakterów. Nie nadają się do niej: słabi psychicznie, przewrażliwieni na swoim punkcie, maminsynki, ociężali intelektualnie. – Szkoła ma swój klimat – zauważa Marceli Mrozek, także ze Słupca. – Jesteśmy tu ze sobą non stop, dlatego dobrze się znamy. Nie można zbyt długo udawać kogoś, kim się nie jest. Z drugiej strony dowiadujemy się, kim jesteśmy naprawdę. Mała grupa daje szansę rozwinąć się cechom i talentom, które w anonimowym tłumie pozostają ukryte – przekonuje.

– Zawsze miałem ciągoty do wojska – opowiada o swojej decyzji Piotrek Konieczyński z Bielawy. – Przyszedłem do tej szkoły, żeby się przekonać, czy nadaję się do służby mundurowej. Nie jestem już tego taki pewien. Poza tym nie ma tu dziewczyn. Jakoś o tym wcześniej nie pomyślałem. Tak dziwnie. Trochę mi to nie pasuje – przyznaje. Przysłuchują się temu koledzy. Kiwają z politowaniem głowami i mruczą, że z czasem można przywyknąć. Piotrek jest w pierwszej klasie.

– Nie bez znaczenia jest przymiotnik „katolickie” w tytule szkoły – zastrzega dyrektor i organizator placówki ks. Jan Adamarczuk. – Klimat szkoły ma swoje źródło w nauce Kościoła dotyczącej edukacji. Niektóre punkty naszego życia (codzienna modlitwa, cotygodniowa Msza św. szkolna) oraz struktura placówki (wychowawcami są księża, w tym samym budynku kształcą się klerycy, rozbudowany system stypendialny) robią swoje – wylicza. – „Katolicka” znaczy: rodzinna – definiuje Grażyna Konieczyńska, mama Piotrka.

Bogu niech będą dzięki!

– Wiem, co mówię! – zapewnia matka trzech synów Małgorzata Flis. – Mam porównanie, jak to jest w różnych szkołach. Strach słuchać, co opowiadają o tych publicznych. W Henrykowie jest po prostu wspaniale – mówi, a Barbara Chodasewicz z Kamieńca Ząbkowickiego wtóruje jej, po czym opowiada o swoim synu  Pawle. – Chłopak się tak pięknie zmienił. Był nerwowy, wybuchowy, szybciej mówił, niż myślał. Teraz podziwiam go za zamiłowanie do porządku, punktualności, słowności. Zupełne przeciwieństwo mojej córki. Tej też przydałaby się taka szkoła – ocenia.

Kobiety zachęcają do wysyłania synów do Henrykowa. – Namawiam serdecznie, jak matka matkę, naprawdę warto – zwraca się do czytelniczek GN pani Grażyna. – Rozrabiaków i domatorów to może tam nie wysyłać, ale każdego, kto chce uciec przed deprawacją zwykłych szkół, to jak najbardziej – dodaje Barbara. A Małgorzata Flis dorzuca jeszcze: – Utworzyli klasę wojskową, teraz będzie jeszcze profil: ratownictwo. Dodatkowo uczniowie mogą rozwijać talenty w kółkach zainteresowań. Mają swoją orkiestrę i scholę liturgiczną – wylicza walory. – Mój Gniewko pokochał łacinę. Jego kolega Marceli uczy się śpiewać, a Paweł gra na sakshornie – uszczegóławia.

 – Tak, to prawda, że dajemy szansę rozwoju licznych talentów. Jednak wiemy, że najważniejsze jest to, co dokonuje się w wymiarze wewnętrznym. Nie zależy nam na kształceniu przyszłych żołnierzy czy ratowników górskich – zaskakuje dyrektor szkoły. – Zależy nam na wychowaniu dojrzałych mężczyzn, kiedyś mężów, ojców, profesjonalistów w swych zawodach. Księży też, bo specyfika klas profilowanych służy nam tylko jako jeszcze jedno narzędzie wychowawcze. Tylko tyle – wyjaśnia.

W dwuszeregu zbiórka!

Mundur. – Nieważne, czy to będzie ubiór rekruta, sutanna czy uniform harcerza – umundurowanie to szansa dla młodego człowieka – zapewnia ppłk Jan Deja, nauczyciel. – Mundur to zobowiązanie. Trzeba go szanować, a kiedy składa się ślubowanie, nie można już sobie pozwolić na byle jakie zachowanie albo słownictwo – zauważa, prowadząc na strych klasztoru. Tutaj znajduje się strzelnica.

– W naszej wojskowej klasie łatwiej nam wychowywać do patriotyzmu. Przez NATO otwieramy młodych na dobrze rozumianą współpracę międzynarodową. Sztuki walki pomagają panować nad sobą. Ćwiczenia na poligonie każą stanąć wobec swojej słabości, a na strzelnicy panujemy nad nerwami – opowiada. – I jeszcze jedno: hart woli. To załatwiamy w orkiestrze dętej. Nauka gry na instrumencie jest mocną szkołą charakteru – dodaje. To nowy projekt, ale już wiadomo, że bardzo udany. Marceli gra na tubie. – To wymagający instrument, ale dający sporo satysfakcji. Na nim opiera się cała orkiestra – wyjaśnia z dumą chłopak. Sakshornista Paweł mówi z nadzieją: – Ćwiczenie gry to ciężka praca i pewnie dobra zaprawa na dalsze życie.

Bez doskonałych kontaktów z wieloma instytucjami nie udałoby się zrealizować bogatego programu nauczania. Organizacja orkiestry, wyjazdy na poligon czy do Wyższej Szkoły Oficerskiej, a w nowym roku szkolnym współpraca z m.in. Wodnym Pogotowiem Ratunkowym, Górskim Ochotniczym Pogotowiem Ratunkowym czy Instytutem Atomistyki Gwarantuje nie tylko szansę na ciekawą edukację, ale także niecodzienne wrażenia. – Zresztą magia tego miejsca daje nam sporą dawkę niezwykłych przeżyć – mówi Gniewko, który z pasją oprowadza po obiekcie. Opowiada o historii opactwa. Odsłania skarby sztuki i architektury. Podkreśla wielkość twórców potęgi zakonu i determinację Kościoła w przywróceniu blasku nie tylko byłemu klasztorowi, ale także świątyni i innym zabudowaniom całego założenia architektonicznego.

– To nasz świat. Kiedy wracam do domu i spotykam się z kolegami, oni nie wierzą, że jestem jeszcze normalny. Szkoła prowadzona przez księży kojarzy im się z rygorem, modlitwami i codzienną katechezą. A przecież tu chodzi o coś zupełnie innego – milknie. Po dłuższej chwili dokańcza: – Tutaj chodzi o życie. Całe i pod każdym względem – a po klasztornym krużganku echo powtarza: „Pod każdym względem. Każdym…”.