W potrzebie przychodzi dobry anioł

– Kiedy ludzie dowiadują się, ile mamy dzieci, to nieraz słyszymy: „Zwariowaliście? Jak chcecie utrzymać rodzinę?”. Odpowiadamy wtedy: „Mamy Ojca w niebie. Jest bardzo bogaty” – mówią z uśmiechem Agnieszka i Adam Klimczakowie z Głogowa

Najstarszy jest Jakub (13 lat), potem Samuel (11 lat), Piotrek (9 lat), Janek (7 lat), Beniamin (6 lat), Franciszek (4 lata), Anielka (3 lata), Róża (2 lata) i w końcu Jeremiasz (8 miesięcy). – To dziewięcioro, ale w sumie mamy dziesięcioro dzieci. Stasiu zmarł przed porodem, w dziesiątym tygodniu ciąży – wyjaśnia Adam. – Zawsze chcieliśmy mieć dużą rodzinę. Choć nie myśleliśmy, że aż tak dużą. (śmiech) To Pan Bóg otwiera nas na życie. On zabiera strach. Oczywiście, po ludzku zawsze są obawy, ale cały czas doświadczamy, że Pan Bóg jest z nami i opiekuje się naszą rodziną. Nieraz jest trudno, ale nigdy niczego nam nie brakowało. W potrzebie zawsze przychodził jakiś dobry anioł – kontynuuje Adam, który pracuje na kolei. – A ja jestem kurą domową i jestem z tego dumna – uśmiecha się Agnieszka. – Jesteś panią domu! – poprawia ją Adam. Ona śmieje się i dodaje: – Mam czas dla siebie, bo mam kochanego męża. Jak mam ochotę iść gdzieś z koleżankami, to wychodzę. To nie jest tak, że cały dzień siedzę w domu.

Cierpienie bez Boga to piekło

W życiu Klimczaków nie brakuje radości, ale i trudnych doświadczeń. Najtrudniejszym była ostatnia ciąża. Ale zacznijmy od początku. Pierwsze komplikacje były już przy narodzinach Róży. – Urodziła się w 32. tygodniu ciąży. Łożysko się odkleiło i konieczna była cesarka – opowiada Agnieszka. – Kiedy Róża miała pół roku, okazało się, że znów jestem w ciąży. To było dla nas bardzo trudne doświadczenie. Powiem szczerze, że byłam przerażona i przeszłam straszny kryzys wiary. Przez trzy miesiące nie chodziłam do kościoła. Jesteśmy od prawie od 15 lat na Drodze Neokatechumenalnej, od zawsze w Kościele, a tutaj takie zwątpienie… Krzyczałam do Boga i mówiłam: „Panie Boże, dlaczego dajesz mi takie cierpienie? Pół roku po cesarce znowu jestem w ciąży! Czy Ty w ogóle mnie kochasz?” Dzieci zaczęły mnie pytać: „Mamo, a dlaczego Ty się z nami nie modlisz?”.

To wszystko wydawało mi się nie do uniesienia – kontynuuje. Na szczęście głogowianka dała się namówić na  wyjazd na konwiwencję, czyli dni skupienia wspólnoty neokatechumenalnej. Było już naprawdę krytycznie, ale w porę chwyciła za koło ratunkowe. – Modliłam się: „Boże powiedz mi coś, abym uwierzyła, że to Twój plan”. Rozważałam Pismo Święte, krzyczałam o jakieś Słowo, jakiś znak. Nic. Pustka. Nie rozumiałam słów, które Bóg do mnie kieruje. Jakieś Słowo o starym i nowym Adamie... Buntowałam się, ale poszłam do spowiedzi – opowiada i dodaje: – Kapłan zaczął od słowa, które chwilę wcześniej czytałam w Piśmie Świętym. Niesamowite! W jednym momencie doświadczyłam, że Bóg ma plan i przestałam się bać. Dziś mogę powiedzieć, że jestem wdzięczna za to doświadczenie, bo mogłam zobaczyć jak wygląda cierpienie bez Boga, a później jak wygląda cierpienie z Bogiem. To pierwsze cierpienie to piekło.

Wody odeszły w 25 tygodniu

Na Trzech Króli musieli szybko jechać do szpitala. – W 16. tygodniu ciąży zaczęłam krwawić. Ale tym razem mieliśmy już pokój w sercu, że Pan Bóg nad wszystkim czuwa. Okazało się, że łożysko znowu zaczęło się odklejać. Musiałam leżeć tydzień w szpitalu. Wróciłam do domu, a w 18. tygodniu to samo. Na szczęście ku naszemu zdziwieniu lekarz powiedział, że zmiany się cofnęły. To nie był jednak koniec komplikacji. W 25. tygodniu odeszły mi wody i znowu pojechaliśmy do szpitala. Dzięki Bogu okazało się, że na dyżurze był mój lekarz prowadzący, który od razu powiedział, że w Głogowie nie ma żadnych szans na ratowanie dziecka i trzeba jechać do Wrocławia – wspomina Agnieszka.

– Pojechałam trochę wystraszona, ale pełna optymizmu i chęci walki. Tamtejszy lekarz powiedział, że to 25. tydzień i dziecko ma zerowe szanse na przeżycie, dlatego najlepiej będzie wywołać poród i po sprawie. Czyli taka „cicha aborcja”. Powiedział też: „Pani ma ośmioro dzieci i ma pani dla kogo żyć. Nie można ryzykować!”. Ja jestem generalnie cykor, ale wtedy stanowczo powiedziałam lekarzowi, że ma walczyć o dziecko. On zapytał: „Jest pani pewna swojej decyzji?”. Odpowiedziałam: „Tak. Jeśli moje dziecko nawet umrze, to ma pan przyjść do mnie i powiedzieć, że zrobił pan wszystko co w pańskiej mocy, aby je uratować”.

Agnieszka musiała oczywiście zostać w szpitalu. – Wody cały czas odpływały, dlatego trzeba było nawadniać organizm. Podnosiła mnie na duchu pewna dziewczyna, też Agnieszka. Ona była wtedy 26. tygodniu, a w bezwodziu leżała od 15. tygodnia. Pomyślałam sobie, że ja jestem już w 25. tygodniu, to skoro ona tyle wytrzymała, to widocznie się da – opowiada. – Lekarze też naciskali u niej na aborcję bo miała do tego podstawy medyczne. Było blisko, ale na szczęście do tego nie doszło i wytrwała z ciążą do 32. tygodnia. Urodziła małą Zosię, która miała tylko jakieś nieduże problemy skórne i ortopedyczne, ale generalnie to zdrowa dziewczynka, a wcześniej straszyli ją, że będzie chora – dodaje.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| RODZINA

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg