– Za czasów mojej młodości w mieście było coś koło 12 szewców, 5 kowali, 9 krawców, 6 piekarzy, 4 zdunów i 6 fryzjerów. Nietrudno było też spotkać kominiarzy, malarzy, kaletników, rymarzy, a nawet kołodziejów. Dziś wszystkich, poza fryzjerami, można policzyć na palcach – mówi ze smutkiem Emilia Łopatka.
Kiedyś, gdy chodziłem do szkoły, wyglądało to całkiem inaczej. W naszej miejscowości było 20 szewców. Żaden z nich nie narzekał. A teraz co? Jest nas tylko dwóch. Było trzech, ale podobno jeden, który dopiero co rozkręcał interes, nie mogąc spłacić zaciągniętych kredytów, powiesił się – opowiada ze smutkiem pan Mieczysław. W jego zakładzie, poza stertą butów, kopyt, specjalnych maszyn rozciągających buty, w oczy rzucają się także maszyna łatkówka, pudełko z flekami i stalkami utrzymującymi obcasy i mała szlifierka własnej roboty. Większość narzędzi już dawno osiągnęła pełnoletniość.
Lekarz czasomierzy
Po przejściu na emeryturę zakład zegarmistrzowski połączony z punktem sprzedaży zegarków najprawdopodobniej zamknie także Henryk Kłodawski, który swoją przygodę z czasomierzami rozpoczął w 1975 roku. By zostać zegarmistrzem, przez trzy lata uczył się zawodu. – Przez taki czas to nawet konia można nauczyć tańczyć – żartuje pan Henryk, który jako mały chłopak marzył o byciu mechanikiem samochodowym. – Gdyby nie moja choroba, na pewno robiłbym co innego. Ze względu na jednooczność nie miałem wyboru. To był jedyny zawód, który mogłem wykonywać. I choć na początku wcale mi się to nie podobało, z czasem polubiłem to zajęcie. Przez lata, mając ten fach w ręku, można było godnie żyć. Pamiętam czasy, w których moja dniówka była niewiele mniejsza niż miesięczna pensja mojej żony nauczycielki. Mało tego – za jedną naprawę można było kupić pół litra wódki, chleb i kiełbasę.
Klient, który przynosił zegarek, słyszał, że odebrać go może za pół roku. Takie były wówczas terminy! Same naprawy wymagały precyzji, dokładności i wiedzy. Teraz klasyczne czyszczenia czy naprawy wykonuję raz na miesiąc. Przez większość czasu wymieniam baterie, paski i sprzedaję różnego rodzaju zegarki – opowiada pan Henryk, który z nostalgią wspomina czasy, gdy zegarek na rękę potrafił kosztować jedną, a nawet dwie pensje i przez wiele osób był – obok roweru – wymarzonym prezentem na I Komunię świętą, a później na ślub. Wśród klientów H. Kłodawskiego jest jeszcze kilka osób, które przychodzą do niego ze swoimi 30-, 40-letnimi zegarkami. Przynosząc je i prosząc o naprawę, ani myślą zamieniać ich na nowe modele pochodzące z Chin czy Tajwanu. Nowy zegarek zaburzyłby ich wieczorny rytuał.
– Najpierw jem kolację, potem oglądam wiadomości, po których mówię pacierz. Ostatnią rzeczą, którą robię, siedząc już na łóżku, jest nakręcenie zegarka. To on odmierza ostatnie godziny dzielące mnie od wieczności – zdradza pani Emilia. Spotkani u szewca czy zegarmistrza mieszkańcy mówią, że może jeszcze nie wszystko stracone... Podczas wakacji można przecież spróbować swoich sił w zawodach garncarza, kowala. W regionie organizowanych jest wiele letnich warsztatów i imprez, podczas których rzemieślnicy szkolą chętnych za darmo. Może takie zajęcia pomogą na przykład w ostatecznym podjęciu decyzji o wyborze szkoły? I może uda się ocalić niektóre z ginących profesji?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |