W połowie października do naszej redakcji przyszedł e-mail od wieloletniego czytelnika. To list-refleksja spisywany nocą w kaplicy gliwickiego Hospicjum Miłosierdzia Bożego.
Pan Franciszek z ławki przed tabernakulum uczynił sobie prowizoryczne biurko. Publikujemy jego poruszające świadectwo poniżej, mając nadzieję, że słowa pacjenta hospicjum pomogą komuś w konfrontacji z własnym lub kogoś bliskiego cierpieniem. Autor listu chciał też w ten sposób zwrócić uwagę na zaangażowanie wolontariuszy w zbiórkę na rzecz hospicjum.
Kwesta organizowana jest po raz czternasty. Od 1 do 3 listopada będzie prowadzona na cmentarzu Centralnym i cmentarzu Lipowym, a 1 listopada również na innych nekropoliach Gliwic i okolicy. Osoby, które chciałyby kwestować, mogą dołączyć do grupy wolontariuszy, rejestrując się na: www.hospicjum.gliwice.pl.
Oczy dziecka, oczy wilka
„W pokoju, naprzeciw mnie, jedynego w miarę sprawnego i mogącego pomagać innym, obok siebie dwa łóżka. Na jednym ten, o którego patronie Biblia mówi: »Jan mu było na imię«. Długi, chudy, wyniszczony na skutek choroby. Z głową, brodą, włosami mogący służyć za model dla Caravaggia malującego obraz »Salome z głową Jana Chrzciciela«. A w twarzy tej ufne, bezbronne oczy. W nocy z krtani pozbawionej już strun głosowych wydobywa się niezrozumiały szept, który zapisany drżącą ręką zmienia się w pytanie: »Gdzie jestem?«. Odpowiedź: »W hospicjum, Janie, w Gliwicach« – przywraca spokój na twarzy, odprężenie. Wie, że koniec jest niedaleki, gdyż z uwagą wpatrywał się w usta lekarza udzielającego mu odpowiedzi na napisane na karteczce pytanie: »Kiedy?«. Łagodnie, z empatią, ale bez złudzeń: »Przy Pana chorobie i wycieńczeniu organizmu być może za rok, za miesiąc, a może jutro...«. Jeden Bóg to wie. I wtedy powiemy: »Jan mu było na imię...«. Obok Janusz, wulkan energii wyrzucający z siebie słowa przeważnie niecenzuralne, dookoła i na kogo popadnie. Na pielęgniarki pobierające krew, na zakleszczoną w oparciu łóżka nogę, której ból przenika całe ciało, na niemożność zapalenia papierosa, na poranioną przez siebie i innych duszę. I te oczy, oczy wilka – jak sam o sobie powiedział – przenikające na wskroś, obserwujące, czujne. I córka przychodząca codziennie, cierpliwie znosząca wybuchy agresji, czasem zbyt daleko posuniętej. Być może już bez nadziei na jakąkolwiek zmianę, która jednak po czasie nadchodzi. Słowa miotane już nie z taką ekspresją, z przerwami. Pojawia się »dziękuję«, »przepraszam«, »dziękuję, że mi pomagasz«. A kiedy przychodzą wnuki, których długo nie było z powodu tych trudnych zachowań, na twarzy pojawia się miłość i duma.
Siostro, siostro!
[To jest] po prostu dom. Atmosferę domu tworzą zawsze ludzie. Ofiarni, cierpliwi, serdeczni, wyrozumiali dla swych podopiecznych. Personel lekarski, z dyrektorem ośrodka na czele, lekarze cierpliwie wyjaśniający stan zdrowia pacjentom: »Widzi pan, niedawno jeszcze pan chodził, teraz ma pan trudności z utrzymaniem pozycji pionowej, siedząc. Słabną mięśnie podtrzymujące kręgosłup. Będzie pan musiał leżeć, a barierka przy łóżku, która tak denerwuje, jest nie po to, by ograniczać, ale po to, by usiłując wstać, nie zrobił pan sobie krzywdy«. W [każdym] słowie słyszymy empatię, ciepło, serdeczność. Rękami lekarzy są pielęgniarki – dwojące się i trojące przy pacjentach, szczególnie na nocnych dyżurach, gdzie są tylko dwie. Przygotowują leki, dają zastrzyki, kroplówki, mierzą cukier, temperaturę, ciśnienie. A czasem z kilku pokojów rozlega się równocześnie wołanie: »Siostro, siostro!«. Albo kiedy nocną ciszę przeszywa ostry dźwięk dzwonka, przywołujący pielęgniarkę do łóżka chorego, a każdy pacjent przekonany, że jest jedynym cierpiącym, najważniejszym. A one podchodzą do łóżka, koją ból, uspokajają, pomagają... Szczególni ludzie tworzą zespół medyczny, w skład którego wchodzą pielęgniarki i wolontariusze. Uwagę w tej grupie zwraca starszy, siwy pan. Jego żona zmarła w hospicjum, a on swój wolny czas postanowił poświęcić chorym. Zespół wpada do pokoju z pościelą, pidżamami, rożnymi specyfikami do mycia, smarowania, oklepywania chorych. Roześmiani, żartują z pacjentami. Stają przy łóżku, rozbierają chorego, myją, a jeżeli trzeba, kąpią, nacierają, smarują, masują. Poprawiają pościel, gdy trzeba, zmieniają bieliznę, zabierają to, co brudne, i ciągle dowcipkując, opuszczają pokój. Zapada cisza, znowu czysto i przyjemnie, pachnie świeżością. I wcale nie na końcu gromadka wolontariuszy, mrówek w zielonych i żółtych – w zależności od stopnia przygotowania do pracy w hospicjum – koszulkach, krzątających się po domu, roznoszących posiłki, czytających chorym. To przeważnie ludzie młodzi, uczniowie, studenci. Ale też ci, których zagmatwane ścieżki życiowe, samotność czy wdowieństwo skłoniły, by chwile wolnego czasu poświęcić tak bardzo potrzebującym”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |