Kiedy coś sobie postanowi, tylko jakiś kataklizm może go zatrzymać. Ostatnim jego wyczynem była samotna pielgrzymka rowerowa do Rzymu. Smagany deszczem, śniegiem, a później palony słońcem dotarł na plac św. Piotra i do grobu św. Jana Pawła II. Temu drugiemu chciał powiedzieć: „dziękuję”.
Austriacka mordęga
Myliłby się ten, kto by sądził, że cała droga była sielanką. Nic podobnego. Z największymi trudnościami L. Łopata zmagał się w Austrii. I nie chodzi tu tylko o konieczność pokonywania wzniesień alpejskich. Choć te nieraz wyciskały pot. Pielgrzymując przez Austrię, zapłacił mandat 20 euro za poruszanie się po niedozwolonej drodze. Nie pomogły tłumaczenia. Jadąc wzdłuż Dunaju, zgubił się i musiał nadrobić 40 km. Kolejnym problemem były bardzo wysokie ceny w hotelach. – Najtrudniej było w Obertauern. Dojeżdżając tam, byłem bardzo zmęczony. Bałem się, że zemdleję. Kiedy zacząłem szukać noclegu, okazało się, że ceny są bardzo wysokie, przekraczają moje możliwości. Nagle przypomniało mi się, że po drodze widziałem obok jakiegoś zajazdu zadaszenie. Zawróciłem. Zrobiłem sobie zupę i dwie herbaty. Wyciągnąłem śpiwór i poszedłem spać. Na dworze były – 4 stopnie, do tego padał śnieg. Około 3.30 z zajazdu wyszła kobieta, która mnie stamtąd wyrzuciła, strasząc policją. Nie mając wyjścia, wsiadłem na rower i pojechałem dalej. Łzy mi ciekły po policzkach.
Austria to zdecydowanie najtrudniejszy czas. Nie wiem, czy nie złamałaby mnie, gdyby nie trzeci anioł, którym był mój proboszcz. Przyjechał do Krems z organistą Robertem Kaczmarkiem oraz klerykiem. Nie spodziewałem się, że wpadnie. Przywiózł mi ser, odżywki i jeszcze kilka potrzebnych rzeczy. Razem zjedliśmy obiad. Jego odwiedziny dały mi dużo siły, dlatego pewnie zniosłem to, co mnie później spotkało pod wiatą i w dalszej drodze – mówi wzruszony pan Leszek. Po przekroczeniu granicy włoskiej chłód przestał być już problemem. Najtrudniejszymi wyzwaniami stały się wzniesienia, słońce i uciekający czas, który zmuszał do morderczego wysiłku, a nawet całonocnej jazdy. Siły dodawał przybliżający się cel.
– Podróżując po Włoszech, czułem się jak u siebie. Ludzie mnie pozdrawiali. Widząc flagę papieską, wiwatowali. Jadąc do Spresiano, miałem dobry wiatr w plecy, dzięki czemu udało się przejechać 127 km. Później na rowerze spędziłem dobę, pokonując 225 km. Zanim dotarłem do Rzymu, otrzymałem pomoc od czwartego anioła. Na drodze SS3, która miała mnie doprowadzić do Wiecznego Miasta, zgubiłem się. Dzwoniłem do córki, by poszukała drogi w internecie. Nie mogła znaleźć. Zacząłem się modlić do Jana Pawła II. Za chwilę na stację benzynową, na której się zatrzymałem, podjechała włoska policja. Poprosiłem o pomoc. Jeden z policjantów wykręcił jakiś numer i podał mi słuchawkę. Po drugiej stronie była policjantka Polka. Powiedziała, że mam jechać za patrolem. Przez 9 km na sygnale mnie eskortowali do drogi, której nie mogłem znaleźć.
Na pl. św. Piotra dotarłem po 21 dniach od wyjazdu z parafii. W sumie przejechałem 2232 km i 700 metrów. Następnego dnia spotkałem się ze swoim proboszczem i parafianami. Razem zwiedzaliśmy Rzym i potem Asyż. Modlitwa przy grobie świętego papieża, rozmowy z obcymi ludźmi, którzy gratulowali mi wyczynu, uskrzydlały. Do domu wróciłem autokarem. Dziś dziękuję Bogu za to, że pozwolił mi pokonać tę drogę. I mam tu na myśli nie tylko kilometry, ale i drogę wewnętrzną, w głąb siebie. To, jak wiele dobra się „zadziało” i nadal dzieje, trudno wyliczać... Po powrocie do domu pan Leszek od córki otrzymał strój Rzymianina, a od wnuczki – własnoręcznie zrobioną torbę. Jednym jednak z cenniejszych prezentów był zachwyt i podziw, jaki ujrzał w oczach żony. Dla niej już na zawsze pozostanie bohaterem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |