O nowo narodzonej Anielce i innych codziennych cudach z Dorotą Łosiewicz rozmawia Agata Puścikowska.
Agata Puścikowska: Jakbyś zareagowała rok temu, gdybyś usłyszała: „W 2015 r. będziesz w czwartej ciąży, napiszesz książkę o cudach, a następnie doświadczysz cudu?”.
Dorota Łosiewicz: Pewnie bym nie uwierzyła. Natomiast 15 lat temu podobny scenariusz wręcz bym wyśmiała. Wtedy byłam daleko od Kościoła, od Boga. Jakoś w dzieciństwie nikt nie próbował mnie do niego doprowadzić. Swoją drogę znalazłam sama, będąc już dorosłą osobą. To było nawrócenie małymi krokami, bez spektakularnych wydarzeń. Wyszłam za mąż za wierzącego mężczyznę, któremu zależało na wspólnym chodzeniu do kościoła i wychowaniu dzieci w wierze. Teraz wiem, że on nie przypadkiem został postawiony na mojej drodze, bo od niego wszystko się zaczęło. Zaczęłam regularnie chodzić do kościoła, uczestniczyłam w nabożeństwach. Łaska zaczynała działać, a we mnie rodziła się wiara. Zaczęłam w przypadkach widzieć Boże plany. Doświadczać Jego obecności. Gdy dwa lata temu przeżyłam trudne doświadczenie zawodowe, wzmocnił mnie. Ktoś, kto się za mnie modlił, otrzymał dla mnie słowo: „Niech zawstydzą się zuchwali, bo niesłusznie mnie dręczą, ja będę rozmyślał o Twoich przykazaniach. Niech zwrócą się do mnie bojący się Ciebie i ci, którzy uznają Twoje napomnienia. Niech serce moje stanie się nienaganne w Twych ustawach, abym nie doznał wstydu”. Postanowiłam wtedy całkowicie już iść drogą nawrócenia. I słowo się wypełniło.
Poszłaś za tym słowem?
Poszliśmy razem. Pojechaliśmy nawet na rekolekcje dla małżeństw. Odkryliśmy swoją miłość na nowo. Odnowiliśmy przysięgę małżeńską. Podczas rekolekcji modlono się również za nas wstawienniczo. I kolejne słowo, które otrzymaliśmy: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia”... Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami. Podczas porządków opróżniliśmy m.in. wszystkie szafy z maleńkich ubranek (mieliśmy troje sporych już dzieci) i dziecięcych akcesoriów. Oddaliśmy potrzebującym pięć gigantycznych toreb.
Bo „wszystkie dzieci już w domu”? Tego typu deklaracje często się zabawnie kończą.
Jak to się mówi: „Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Jak się okazało, te były inne. W styczniu zrobiłam test ciążowy. Dwie kreski. Zapytałam od razu męża, oczywiście żartując, czy możemy odzyskać nasze dziecięce ciuszki. Ale nie musieliśmy. Gdy wieści rozeszły się wśród przyjaciół, wszystko wróciło do nas podwójnie. Ale zanim zaczęłam się na dobre cieszyć nowym dzieckiem, przeżyliśmy trudny moment. Poszłam do przychodni, żeby potwierdzić, że czekam na malucha. Lekarz zbadał mnie, ale nie potwierdził ciąży. Wysłał na USG. Badanie trwało... zbyt długo i w ciszy. W końcu lekarz stwierdził, że w macicy jest krwiak, ciąży potwierdzić nie może. I jeśli jest w ogóle jakaś ciąża, to pozamaciczna. Pojechałam do warszawskiego Szpitala Świętej Rodziny. I znów wynik USG: dziecka nie widać, niestety krwiak był widoczny. W szpitalu okazało się też, że mam podwyższony poziom hormonu Beta-HCG, tzn., że ciąża jest, ale fakt, że jej nie widać, wskazuje na ciążę pozamaciczną. Zostałam w szpitalu. W niedzielę położne zaczęły mnie szykować psychicznie na laparoskopię, zabroniły chodzić. Zabieg miał się odbyć w poniedziałek. Ponieważ mieliśmy w tym czasie pojechać na Eucharystię do zaprzyjaźnionej Wspólnoty „Święta Rodzina”, dałam znać, że się nie pojawimy. Wysłałam SMS do kolegi: „Nie dojedziemy, bo jestem w Szpitalu Świętej Rodziny”.
I czekałaś... Sama.
Mąż wrócił z dziećmi do domu. Zostałam sama na sali. Nagle zaczęłam płakać (czy może raczej ryczeć). Płakałam i płakałam. W tym płaczu, który pojawił się nie wiadomo skąd, równie nagle nabrałam absolutnego przeświadczenia, że jest we mnie mała duszyczka i że powinna się tam czuć najbezpieczniej. A nie jest bezpieczna! Czułam po prostu, że mojemu dziecku grozi śmierć. Ten mój płacz był zresztą przedziwny: jakiś oczyszczający, do głębi prawdziwy, trochę jakby spoza mnie. Skończył się tak samo, jak się zaczął. Nagle. A ja byłam... uspokojona. Minęła godzina, może trochę więcej. Drzwi sali się uchyliły i weszli ludzie ze Wspólnoty „Święta Rodzina”. „Poczuliśmy, że musimy przyjechać” – tłumaczyli. Zapytałam, czy wcześniej modlili się za mnie. Odpowiedzieli, że tak. I już wiedziałam, dlaczego tak płakałam. I od Kogo był ten płacz. W szpitalu przyjaciele ze wspólnoty modlili się nade mną. Szczerze mówiąc, bałam się, że do sali...
...wejdą lekarze.
No właśnie. Mogliby się mocno zdziwić. I kolejne słowo dla mnie: „Pan Jezus pyta, czy Mu ufasz”. Ufam. Zaufałam. Wiedziałam, że nawet jeśli wszystko potoczy się (po ludzku) źle, to Jezus wyprowadzi z tego dobro. Po tej modlitwie spało mi się świetnie. A potem był poniedziałek.
I planowana laparoskopia.
Rano przed obchodem poprosiłam lekarza, który akurat miał dyżur, ale nie znał mojego przypadku, żeby mnie zbadał. Zgodził się. Weszłam do pustego gabinetu i pierwsze, co zobaczyłam, to... obraz Świętej Rodziny na ścianie. Podobny mamy w domu. Świętą Rodzinę noszę też na szyi w formie medalika. Pomyślałam, że to chyba nie są przypadki. Zresztą moje ulubione powiedzenie brzmi: „Przypadek to ksywka Ducha Świętego”. Lekarz zaczął badanie. Po chwili zapytał, dlaczego w ogóle leżę w szpitalu. Odpowiedziałam, że z powodu podejrzenia ciąży pozamacicznej. Spojrzał dość zdziwiony i poinformował: „Ależ ja tu widzę pięknie rozwijającą się ciążę! Krwiak? Nie ma żadnego krwiaka”. Następnego dnia wyszłam ze szpitala.
By zacząć pisać książkę. O cudach.
Jakiś czas wcześniej powiedziałam sobie, że napiszę książkę, ale muszę otrzymać wyraźny znak z Góry. Uznałam, że historia z początkami ciąży i Boża opieka, którą poczułam, są tym znakiem. Czułam, że otrzymałam zadanie: zebrać historie ludzi, którzy doświadczyli cudu, Bożej interwencji w życiu. A codziennych cudów jest mnóstwo. Niemal w każdej rodzinie ktoś odczuł konkretną ingerencję Pana Boga w swoje życie. Od czasu przyjścia Jezusa na świat, nic się nie zmieniło. On chodzi i działa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |