O zawierzeniu rodziny i modlitwie o gole Lewego opowiada Maria Stachurska.
Agata Puścikowska: Jesteś współzałożycielką Eucharystycznej Wspólnoty Dzieci Maryi przy parafii Najświętszego Zbawiciela w Warszawie, koordynatorem wspólnoty w Apostolacie Maryi Królowej Trzeciego Tysiąclecia na prawach papieskich...
Maria Stachurska: ...i pierwszym w historii Bractwa Niepokalanego Poczęcia pod auspicjami księży marianów świeckim promotorem. Nie jestem też typem osoby, która chętnie w prasie mówi o swojej wierze czy rodzinie. Ale mam poczucie, że żyjemy w czasach, gdy świadectwo jest potrzebne. Prywatnie jestem też mamą dwojga dorosłych dzieci – Anny i Piotra. I teściową Roberta, którego też traktuję jak syna. Zawodowo natomiast jestem realizatorem filmowym, obecnie reżyseruję film „Położna”. O słudze Bożej Stanisławie Leszczyńskiej.
Dlaczego o niej?
Jest moją cioteczną babcią. Mój wuj, a jej najstarszy syn – Bronisław Leszczyński – przed śmiercią zobowiązał mnie, czy wręcz nakazał mi, żebym zrealizowała film o jego mamie.
Dobrze ją pamiętasz?
Jasne. Jako małe dziecko zapamiętałam ją jako ciepłą i uśmiechniętą, przytulającą osobę. W okresie dojrzewania było już gorzej – wydawała mi się ostra i wymagająca, więc się jej... lękałam. Sprawiała wrażenie osoby bardzo konkretnej, nawet ciut apodyktycznej. Jednocześnie bardzo o wszystkich dbała – o wnuki, kuzynostwo, całą rodzinę. O naszą naukę, wykształcenie. Pamiętam też, jak ciągle w kuchni przygotowywała posiłki, a ktokolwiek się w domu pojawił, był przez nią karmiony. To chyba zostało jej po obozie...
Po Auschwitz-Birkenau, w którym z narażeniem życia, wbrew dr. Mengele, przyjęła na świat tysiące dzieci. Opowiadała o tym?
Nigdy nie opowiadała o wydarzeniach wojny. Potem, gdy wystawiano „Oratorium oświęcimskie” Aliny Nowak na temat tamtych wydarzeń, do muzyki Anny German, historia jej życia zaczęła do mnie docierać. Wiedziałam też, że jest jakiś raport („Raport położnej z Oświęcimia” – przyp. aut.), że mordowano dzieci, a ona je ratowała, ale to wszystko. Tak naprawdę o jej bohaterstwie dowiedziałam się po pogrzebie, gdy inni składali świadectwo jej życia. Byłam do głębi poruszona. Zaczęłam się nad tym zastanawiać, choć... jeszcze nadal od tematu obozu uciekałam. Dopiero po jakimś czasie zaczęłam szukać informacji o życiu cioci.
Stanisława wpłynęła na Twoją religijność i wiarę?
Jej syn, wujek Bronek, miał największy wpływ na moje życie. Był znakomitym lekarzem i próbował mnie wychować na lekarza, nawet w szpitalu nauczył mnie osłuchiwać chorych. Ale przekazywał mi też wrażliwość, ciekawość świata i wiele innych cech. Wujek Bronek był całkowicie ukształtowany przez swoją mamę. Jej postawę, sposób bycia czy religijność przenosił na swoje życie. Świadomość religijną odziedziczyłam po wujku. On zresztą był dość powściągliwy – jak jego matka – o wierze nie mówił wprost. Ale już jego rozważania, o sztuce, muzyce, zawsze były konstruowane przez pryzmat Boga i były wielkim podziwem dla Stwórcy. Spojrzenie wujka na wiele spraw przez pryzmat Boga powodowało, że chciałam żyć tak samo. Nauczył mnie pewnej nieugiętości i bezkompromisowości, jeśli chodzi o sprawy Boże.
Ale lekarzem nie zostałaś!
To prawda. Kiedy zrobiłam pierwszy film i zapytałam, czy jest ze mnie dumny, powiedział: „Zawsze byłem dumny i jestem dumny”. Wtedy właśnie po raz pierwszy zaproponował, bym zrobiła film o jego matce. Dojrzewało to we mnie długo również z tego powodu, że na rodzinę, na wujków, którzy odpowiadając na zaproszenia, jeździli po Polsce i opowiadali o bohaterstwie swojej matki, rzucano kalumnie. Dziennikarze np. oskarżali ich o „lansowanie się” na „położnej z Oświęcimia”. A oni po prostu byli serdeczni i przyjmowali zaproszenia od różnych parafii czy instytucji.
Ale wróćmy do zawierzenia Maryi…
Najpierw do początków mojego życia. Moja mama była wierząca, choć nie jakoś mocno ortodoksyjna. Gdy zaszła ze mną w ciążę, miała sen, że przed 8 grudnia urodzi córkę, która będzie wyglądała w określony sposób i będzie miała na imię Maria. Mama obudziła się i natychmiast sprawdziła, co jest w kalendarzu 8 grudnia. Dogmat o Niepokalanym Poczęciu nie był wtedy szeroko znany. Urodziłam się rzeczywiście tuż przed 8 grudnia i wyglądałam identycznie jak we śnie. Gdy byłam małą dziewczynką, babcia dała mi obrazek z Maryją i dwa kryształowe wazoniki. Od maja codziennie zrywałam Matce Bożej stokrotki. Mimo średniej świadomości religijnej chciałam być zawsze taką stokrotką w bukiecie Pana Boga. Wiele lat później, podczas rekolekcji u kapucynek, ojciec rekolekcjonista zatrzymał mnie i mówi: „Czy wiesz, że jesteś stokrotką w bukiecie Pana Boga?”. Zupełnie się wtedy rozpadłam. Niedawno przeczytałam, że stokrotka to taki kwiatek, po którym może czołg przejechać, a ona i tak łeb podniesie. I ja tak mam. Chociaż... gdybym o tym wiedziała wcześniej, prosiłabym może, żebym mogła być lilią. (śmiech)
A potem zawierzyłaś Maryi również dzieci...
To prawda. Anię ofiarowałam jeszcze przed poczęciem, mówiąc: „Maryjo, to, co się pocznie, niech należy do Ciebie”. I tak się stało. Ania urodziła się dzień przed świętem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, 7 września. Poród był zresztą niesamowity, przez cały czas czułam obecność Maryi. A wszystko trwało... piętnaście minut i było bezbolesne. Zdążyłam tylko pomodlić się: „Maryjo, w jednym pantofelku przybywaj”. To modlitwa Stanisławy Leszczyńskiej, gdy nocą – gubiąc pantofelki – pędziła do porodu. Nauczył mnie tej modlitwy jej syn. Towarzyszyła mi całe życie.
W wychowaniu dzieci też?
Tak. Choć byłam typem matki ciut nadopiekuńczej, bardzo bałam się o dzieci. Gdy dorastały i zaczęły samodzielnie wychodzić z domu, poznawać świat, dosłownie szalałam ze strachu. I wtedy właśnie dokonałam zawierzenia. Zawierzenia, którego najpierw się bałam – taki paradoks, bo przecież Ania już była ofiarowana. Jednak gdy oddałam dzieci Maryi, poczułam się wolna. Bo to Ona teraz się o nie troszczy. Ona mi ich nie zabiera, lecz czuwa nad nimi. Wiele matek ma z tym problem, nieraz mi o tym opowiadały. Potem zresztą same dzieci zawierzyły siebie Matce Bożej, przy rodzinnym obrazie Niepokalanego Serca NMP. Zarówno ja, jak i moje dzieci przyjęliśmy szkaplerz Niepokalanego Poczęcia. Czuję, że cokolwiek by się z nimi działo, są bezpieczne. Kiedyś powiedziałam Maryi: „Nie dostałam instrukcji obsługi moich dzieci i wiele błędów wychowawczych na pewno popełniłam, ale teraz Ty przejmij stery wychowawcze i je kształtuj”. I wierzę, że Ona to robi. Dzięki szkaplerzowi i opiece Maryi udało nam się przejść trudne chwile związane z kryzysem rodziny, kryzysem małżeńskim.
Przyjmując szkaplerz, należy zobowiązać się do wypełniania określonych warunków...
...i tylko wtedy łaska działa... No, tak mówią. Ale sama jestem matką, ty też jesteś. Jeśli dzieci coś obiecują, a potem nie dotrzymują słowa, są nieposłuszne, to przestajesz się nimi opiekować? Nie. Matka wścieka się, jest jej smutno, ale dalej pomaga, uczy, wychowuje i biegnie z pomocą, kiedy dziecko jej potrzebuje. Więc jeśli my, ziemskie matki, potrafimy to zrobić, to co dopiero najwspanialsza z Matek – Maryja? Kto przyjął Niebieski Szkaplerz Niepokalanego Poczęcia – uczestniczy w dobrach duchowych Zgromadzenia Księży Marianów i codziennie jest odprawiana za niego Msza św. za życia i po śmierci. Poza tym od 10 lat dokonuję wraz z moją wspólnotą zawierzenia siebie, moich bliskich i całego świata w pierwszą sobotę każdego miesiąca podczas nabożeństwa wynagradzającego. Każdy może odpowiedzieć na wezwanie Maryi w Fatimie.
Czy Anna Lewandowska pisze ikony tak jak Ty?
(śmiech) Nie, jeszcze jej tego nie nauczyłam. Ale mam zdolną córkę i wierzę, że doskonale by sobie poradziła. Jest niesamowicie aktywna zawodowo, lubi wyzwania, jest ambitna. Na razie, oczekując pierwszego dziecka, napisała książkę o ciąży, przygotowaniu do porodu, podobno świetną merytorycznie. Widzę tu pewne podobieństwo z ciocią Stasią Leszczyńską – tamta służyła kobietom w ciąży i moja Ania też to robi, choć w inny sposób i w innej rzeczywistości. (śmiech)
Jak reagują ludzie, gdy dowiadują się, że jesteś mamą Anny i teściową Lewego?
Bywa zabawnie, a czasem i dziwnie, gdy ktoś zaczyna cię nagle inaczej traktować. Próbują wręcz patrzeć na mnie przez pryzmat zięcia i córki znanych tylko z kolorowych pism. A ja, my – byliśmy i jesteśmy zwyczajną, bardzo kochającą się rodziną.
Część z czytelników dopiero teraz się ożywiła: „Jej! To rozmowa z teściową Lewego”!
Może być i tak. (śmiech) Choć wolałabym, żeby skupili się na moim świadectwie. Więc powtarzam: jesteśmy zwyczajną rodziną.
Twoje dzieci nie są jednak takie zwyczajne…
Otóż zaręczam, że są. Oczywiście są bardzo popularne. Szczególnie Robert, co bywa męczące, gdy np. gapie śledzą go na każdym kroku. Nawet nie ma spokoju w... kościele. Jednak życie zawodowe, publiczne to wycinek ich, naszego życia. Większość to sfery intymne, zarezerwowane dla bliskich.
Modlisz się o... gole Lewego?
Czasami, szczególnie gdy Robert dzwoni i mówi: „Mam dziś baaardzo ważny mecz”, to ja wiem, co mam robić. (śmiech) Jak widać, Matka Boża (czasem w jednym pantofelku) świetnie strzela gole. (śmiech) Jest zresztą takie niewielkie sanktuarium maryjne we Włoszech, w Corbetcie, gdzie Jezus... sam chciał grać w piłkę. Na fasadzie kościółka był namalowany fresk z Madonną trzymającą Jezusa. A przed kościołem dzieci grały w coś w rodzaju piłki nożnej. Wśród dzieci był Giovanni Angelo, głuchoniemy od urodzenia. W pewnym momencie mały Jezus zsunął się z kolan Maryi, chcąc dołączyć do gry. Matka Boża oczywiście poszła za Dzieckiem i Je zawróciła. Ale mały Giovanni odzyskał słuch i mowę. Może to zmyślona historyjka z XVI w., może cud. Pokazuje jednak, że Maryja nie jest nieosiągalna i daleka. Jeśli wierzymy i Jej zawierzamy, jest z Synem zawsze blisko nas. Nawet w zabawie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |