– Do dziś mi żal, że w szpitalu nikt nie zapytał, czy chciałabym zobaczyć moją ledwie urodzoną zmarłą córeczkę – mówi Aleksandra Kłos-Skrzypczak, mama 4-letniego Karolka i trojga dzieci w niebie. – Nikt nie nazwał jej dzieckiem. Nie powiedział, że to był poród, a ja jestem matką.
Po ostatnim poronieniu z minuty na minutę stawałam się niewidzialna dla mijających mnie ludzi, którzy wcześniej zwracali uwagę na mój brzuch – opowiada Aleksandra Kłos-Skrzypczak. – Byłam w ciąży bliźniaczej, więc rzucałam się w oczy. Ustępowano mi miejsca, przepuszczano w drzwiach. Tak samo nagle lekarze uznali, że już nie jestem matką. Byłam nią, kiedy zaczęło się we mnie życie, ale w ich opinii przestałam nią być, kiedy dziecko zmarło w moim łonie. A przecież to nie zmieni tego, że nadal mam jeszcze oprócz Karolka troje dzieci.
Karolek mówi, że jego siostry i brat prosto z brzuszka mamy poszli do nieba. Dla niego bezdyskusyjnie są obecni. Pokazuje im swoje zabawki i opowiada, co mu się przydarzyło. Zdjęcia córeczek wykonane na aparacie USG będę oglądać do końca życia. Mimo że minęło kilka dobrych miesięcy od ich śmierci, codziennie chodzę na cmentarz. Zależy mi na pamięci o nich i pragnę szacunku dla tych moich małych zmarłych. Kiedy musiałam gdzieś wyjechać, zamiast mnie na ich grób poszła moja mama, żeby ani przez moment nikt o nich nie zapomniał. Nie jestem w tym doświadczeniu sama – według krajowych statystyk około 40 tys. kobiet rocznie przez poronienie traci swoje dzieci.
O płaczu
– Czekam, aż z tej tragedii, jaką jest dla matki strata dziecka, wyniknie jakieś dobro – mówi. Czuję, że jedyne, co byłoby w tej chwili stosowne, to płakać razem z młodą matką w żałobie. Więc płaczemy tak, żeby nie przerwać tej historii o miłości.
Jej pierwsze dziecko to szczęśliwie urodzony Karolek. Drugi syn zmarł w ósmym tygodniu życia, w kwietniu 2016 roku. Jeszcze było za wcześnie, żeby stwierdzić płeć, ale z mężem czuli, że to chłopak, i nadali mu imię Szymon. W styczniu 2017 r. zmarła Julia, jej pierwsza córka z ciąży bliźniaczej. Miała 8, może 10 tygodni. Druga, Marta, urodziła się w 18. tygodniu życia. – Urodziła się i zmarła 22 marca tego roku – podkreśla Aleksandra. Obok tragedii, jaką była śmierć maleńkich dzieci, zdarzyła jej się też druga. Była nią obojętność lekarzy, którzy powinni wspierać w cierpieniu, a pozostali obojętni. A kiedy zaczęli podejrzewać, że Marta, córeczka z ciąży bliźniaczej, jest chora, zaproponowali aborcję.
– Opowiadała pani już o tym komuś? – pytam. – Jest pani pierwszą osoba, której się zwierzam – odpowiada. – Nawet w rodzinie trudno o tym mówić. Zazwyczaj wspomina się zmarłych, ale te dzieci jeszcze się nie narodziły, a już umarły, i tak naprawdę najbliższe były mnie i mojemu mężowi. Kiedy mają przyjść na świat bliźniaki, to wszyscy się na to cieszą, snują plany. Po poronieniu rozmowy cichną, a oczekiwanego dziecka nie ma. – Czego pani oczekuje? – dopytuję. – Tego, co inne kobiety, które straciły dzieci – mówi. – Nie potrafię nagle, ot tak sobie, wrócić do dawnego porządku. Chciałabym, żeby w tym momencie uznano mnie za matkę w żałobie. Zaakceptowano, że miewam trudne momenty, a czasem po prostu chcę sobie popłakać.
O życiu
– Nie zamierzam się mścić na lekarzach i pielęgniarkach, nie podaję ich nazwisk, adresu szpitala, w którym rodziłam – opowiada. – Dzieląc się swoją historią, chciałabym przypomnieć o wartości każdego ludzkiego życia, zwłaszcza dziecka w łonie matki – zdrowego, chorego, ale też tego, które umiera na jakimś etapie ciąży. Chciałabym też przypomnieć, że w tym beznamiętnym, nastawionym na konsumpcję świecie żyją matki, które borykają się z tragedią, jaką jest strata maleństwa.
O tym, że na świat przyjdą bliźnięta, dowiedziała się w zeszłym roku przed Bożym Narodzeniem. Ciąża przebiegała książkowo. Nagle Aleksandra złapała ostrą infekcję, z wysoką gorączką i bólem stawów, ale jakoś udało się ją przewalczyć. – W drugiej połowie stycznia miałam rutynową wizytę u prowadzącej mnie pani ginekolog. Ale nie wyszłam z niej ta sama. Wszystko się zmieniło, kiedy usłyszałam, że jedna z moich córeczek nie żyje. Musiałam wziąć się w garść, żeby żyć dla drugiej. Krótko potem miałam zaplanowane pierwsze badania prenatalne w jednej z najpopularniejszych katowickich poradni. W trakcie badania żyjącego dziecka lekarz stwierdził dość duże odstępstwo od normy w przezierności karkowej. Ocenił też, że serce córeczki nie bije równomiernie. Miało to według niego sugerować zespół Downa i wadę serca. Żeby to sprawdzić, udaliśmy się na tzw. test podwójny krwi. Po kilku dniach przyszły wyniki, podające, że prawdopodobieństwo wystąpienia zespołu Downa wynosiło 1:23. Lekarz stwierdził, że to bardzo złe rokowania i podczas wizyty wspomniał, że mogły mieć na nie wpływ moja wcześniejsza infekcja oraz obumarcie pierwszej bliźniaczki. Dwa dni później na własną rękę wykonaliśmy powtórnie badania prenatalne. Według nich prawdopodobieństwo wystąpienia zespołu Downa u naszej córki wynosiło jedynie 1:5599.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |