Chipsy kiedy się chce, wzdychające dziewczęta, rozbita o kaloryfer głowa i wianki na wodzie – słowem: wakacje z Bogiem.
Kościół dziwnie pełny dzieci. Są wakacje. Środek tygodnia. Proboszcz ks. Edward Szajda wzywa do modlitwy dziękczynnej. Właśnie skończyły się wakacje z Bogiem. – To nieprawda! – wtrąca ks. Krzysztof Krzak. – Nie o to chodzi. Wprost przeciwnie. Wakacje z Bogiem dopiero się zaczęły! – nalega na zmianę tekstu. No dobrze, niech będzie. Skończyły się i zaczęły. Tym razem kompromis nikomu nie zaszkodzi. A teraz wyjaśnienia.
W drogę
Komputer, projektor, drukarka, piłki wszelkiego rodzaju, hula-hoop, paletki i lotki. – To wszystko na nic, jeśli zabraknie dobrego humoru – zapewnia wikary z parafii pw. św. Andrzeja Boboli w Świdnicy. – Dzieci mają dzisiaj w domu sprzęty, zabawki i urządzenia, których nie jesteśmy im w stanie zapewnić na wyjeździe. Ale one nie jadą z nami po to, żeby z nich korzystać. To mają przez cały rok w domu. Jadą po przyjaźnie, bliskość, zabawę, radość bycia ze sobą. Naprawdę! Jadą po człowieka. Na co dzień bowiem mają go nie tak, jak by chcieli, jak im jest to potrzebne – zauważa. I rzeczywiście. Osiemdziesiąt procent z pół setki uczestników parafialnych kolonii to dzieciaki, które wzięły w nich udział po raz drugi i więcej. – I co ważne, tu nie chodzi o księdza. Bo przez ostatnie lata jeździły z różnymi wikarymi – dodaje duchowny. Nie ma jednak racji. Chodzi o księdza. Może nie o konkretne nazwisko, ale szczególny, rzadki gatunek: kapłana otwartego i ciepłego, pełnego humoru i pracowitego.
Między górami
„Marysieńka” – do tego roku starsze dzieciaki imię to kojarzyły raczej z żoną wielkiego Sobieskiego, teraz jednak będzie inaczej. Tak nazywa się dom wczasowy w Lewinie Kłodzkim. Wygodny, nowoczesny, pięknie położony, niedrogi i… swojski, bo właściciele to ludzie wiary i szczerej miłości do Kościoła. – Ważne dla nas były warunki mieszkaniowe, ponieważ rodzice dzisiaj są uczuleni na to, czy dzieciom nie zabraknie podstawowych wygód – zastrzega organizator parafialnych kolonii. – Niepozorny Lewin okazał się doskonałą bazą wypadową. Usytuowany między kurortami, z lokalnymi atrakcjami i dobrym połączeniem komunikacyjnym z resztą świata, przypadł wszystkim do gustu – zapewniają rodzice, którzy wysłuchali już pierwszych wrażeń swoich pociech.
Miejsce, warunki, pogoda to tylko dodatek do wypoczynku. Istotą jest przecież bliskość Boga. Codzienna modlitwa, Msza św., piątkowa Droga Krzyżowa, szeptany Różaniec na spacerze, świadectwo wiary kadry i… nareszcie inne zasady bycia ze sobą – to podstawa. Grupa dzieci i młodzieży to znajomi z okolic ołtarza. Ministranci, lektorzy, schola, organistka. Znają się dobrze, ale inaczej. Uroczyście, formalnie, oficjalnie. Potrzebowali czasu innego, takiego, który pokazuje całą złożoność serca i rzuca światło na charakter, wydobywa emocje, odsłania talenty, przekonuje o walorach i wadach. Ci, którzy przeszli kolonijną próbę ognia, najbardziej mogą być z siebie dumni: Hania Bieżyńska i Benedykt Chlastawa zostali uznani za najsympatyczniejszych z całej grupy.
Bądź mi przewodnikiem
Najmłodsza podczas wyjazdu dziewczynka miała zaledwie siedem lat. Najstarsi uczestnicy to licealiści. Tak ogromna rozpiętość wieku może budzić obawy. – Nie jest to komfortowa sytuacja, to prawda – wyznaje młody świdnicki ksiądz. – Miałem jednak kadrę, która pomogła tak zorganizować formację i zabawę, żeby różnorodność okazała się owocna – zdradza. Studentki, animatorki oazowe, troszczyły się o młodszych. Ksiądz z klerykiem formowali starszych. Zresztą młodzież czuła się bardzo doceniona przez uczniów podstawówki, którzy szukali w niej wzorów i często oddawali się pod jej opiekę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |