Magister to za mało

ks. Roman Tomaszczuk; GN 47/2011 Świdnica

publikacja 05.12.2011 07:00

Przerażenie rodzi się nie tam, gdzie jest miłość, ale tam, gdzie jest niewiedza.

Magister to za mało Ks. Roman Tomaszczuk/ GN – Z zabawek to my już nigdy nie wyrośniemy – zapewniają Jolanta i Janusz Grzędowie z Żarowa.

Julianna była już zmęczona życiem. Miała 86 lat i bardzo chciała wracać do domu Ojca. Przeżyła tak wiele, przeżyła ponad ludzkie siły, przeżyła w fabryce śmierci. Dwa i pół roku w Auschwitz to o wiele za długo, żeby cieszyć się normalnym życiem. Wtedy zamieszkała u swego syna, Janusza. Cieszyła się, że zbliża się dzień, ten dzień, najważniejszy ze wszystkich. Brama.

Literki miłości

– Mama nie umiała się na początku znaleźć w naszym domu – wspomina Janusz Grzęda, ojciec trójki dzieci, Asi, Marcina i Ani. – Była zaskoczona klimatem w rodzinie – dodaje i przerywa, żeby odebrać pocałunek i wysłuchać szeptanego wyznania młodszej córki „Kocham cię, Tato”. – Patrzyła na nas klęczących na dywanie, obłożonych lalkami, czytających książeczki, tańczących i nie mogła uwierzyć, że to naprawdę przydarzyło się jej synowi – wspomina.

Kiedy urodziło się trzecie dziecko Grzędów, żona Janusza, Jolanta, miała 39 lat. Różnica między córkami wynosiła 14 lat, a dziesięcioletni Marcin wyrastał powoli z okresu dziecięcego. Gdy kilka lat później babcia z racji wieku i choroby zamieszkała u syna, nie była przygotowana na świat, jaki zastała. Na początku uważnie obserwowała rodziców i pozwalała sobie na spokojny dystans wobec tego, co działo się w domu. Szybko jednak dała się ponieść uczuciom. Tym, które tak żywiołowo wyrażała najmłodsza wnuczka. Pozwoliła na miłość. Tę, która nie liczy się z konwenansami i powściągliwością. Tę, która daje sobie prawo do istnienia zawsze i wszędzie. Bo jest najważniejsza pod słońcem. – Pod słońcem? Tylko tyle? Tak mało? – wtrąca Jolanta. – W całym kosmosie i na wieczność! – zapewnia.

– Nasze dzieci z trudem uczą się pisania literek: „M”, „I”, „Ł”, „O”, „Ś”, „Ć”, natomiast są niezrównane w wyrażaniu ich znaczenia – mówi matka Ani, dzisiaj dwunastolatki, która urodziła się z zespołem Downa. – Lalki, zabawki i czułość okazywana bez skrępowania będą nam towarzyszyć do końca naszych dni. Na zawsze pozostaniemy młodzi. Zarówno tu na ziemi, jak i kiedyś, daj Boże, w niebie – uśmiecha się i jest już gotowa do pieszczoty z córeczką.

Za drutami

Julianna tęskniła za swoim domkiem w Piotrowicach. Tutaj, na osiedlu w Żarowie, było może i wygodnie, ale brakowało tej wolności, co na wsi. Mieszkała w bloku. – Znowu w bloku – kojarzyła bezwiednie i przed oczami stawały jej sceny z Auschwitz: przerażenie w oczach matek rozdzielanych z ich dziećmi, okrutna nienawiść Niemców katujących omdlałą więźniarkę, potworny głód i kruszyny chleba ciułane tygodniami, by wreszcie mógł powstać różaniec. Dosyć. Dłonie automatycznie zaciskały się na paciorkach. – Jest Bóg, jest nadzieja – szeptała i ze łzami patrzyła na tulącą się wnuczkę. – Oni nie pozwoliliby ci żyć – przemykało przez myśl.

Strach zabiera serce

– Nie chcieliśmy robić badań prenatalnych przed narodzinami dziecka – Jolanta wraca do wydarzeń sprzed lat. – Tak jest łatwiej przygotować się na przyjęcie każdego dziecka, któremu daliśmy życie i które otrzymaliśmy od Boga. Prezentów się nie wybiera... A gdybym wiedziała, że moje dziecko urodzi się z zespołem Downa? Co bym zrobiła? – zawiesza głos. – Najokrutniejszy jest strach przed nieznanym. To pod jego wpływem ludzie potrafią robić zarówno głupie, jak i podłe rzeczy. Strach odbiera nam nie tylko rozum, on zabiera też serce. Każe działać wbrew instynktowi macierzyństwa, wbrew życiu – diagnozuje.

Gdy urodziła się Ania, było wiadomo, że coś jest nie tak. Nie wiadomo tylko, jak bardzo i czy na pewno w kierunku wady genetycznej. – Otrzymaliśmy skierowanie na badania genetyczne do Wrocławia – mówi Janusz. – Oczekiwanie na wynik to trudna próba. Źle wspominamy lekarzy i pielęgniarki, którzy się nami zajmowali. Ich obojętność, czasami litość i dystans do nas bardzo bolały. Gdy było już pewne, że Ania ma wadę genetyczną, skończyło się na suchym komunikacie i przedstawieniu całej listy chorób, na które będzie chorować. To było bardzo smutne doświadczenie – wraca do bolesnych wspomnień.

Powrót do domu z niecodzienną wiadomością o Ani to kolejna próba. Tym razem dla rodzeństwa. Nastolatka przyjęła siostrę z lekką tremą. W końcu nie dość, że to taka kruszynka, to jeszcze z genetyczną niespodzianką. Brat wyjątkowej siostry bał się tylko, żeby nie umarła. Musiało upłynąć trochę czasu, żeby dał się przekonać, że siostrzyczce nic nie grozi. Zespól Downa okazał się też sitem, którego próby nie wytrzymało wielu znajomych. – Nie oskarżam ich. Staram się zrozumieć – zapewnia Janusz i znowu na chwilę milknie, bo Ania domaga się ojcowskiej uwagi. – Niewiedza, brak kontaktu czy stereotypy na temat jakiejkolwiek niepełnosprawności bardzo obciążają nasze społeczeństwo – wyrokuje. – Zresztą sama ulegałam podobnym opiniom, zanim urodziłam Anię – przyznaje Jolanta obsypywana uściskami przez córkę. – Nasze słońce! – zwraca się do córki.

Owoce życia smakować

Julianna tuliła do swego serca Anię. Już rozumiała jej słowa i już była gotowa przyjąć czułość. Więcej – cieszyła się jej intensywnością. Żadne z pozostałych siedmiorga wnucząt nigdy nie kochało jej tak jak ta najmłodsza. Pewnie dlatego z wdzięcznością patrzyła na swego syna, Janusza. – Mój Boże, przecież ja go urodziłam, gdy miałam 42 lata! – mruczała, zerkając w stronę obrazu Serca Jezusowego. On jednak nie kochał jej nigdy tak gorąco jak Ania. – Bo nie był wybrany tak jak ta pieszczoszka – tłumaczyła sobie, a w głosie pobrzmiewała nutka pretensji do Stwórcy.

 Jezus jest tu

– Trochę żałuję, że Ania nie urodziła się jako pierwsza – wyznaje Jolanta. – To dziecko nauczyło nas tak wiele, że teraz zupełnie inaczej patrzymy nie tylko na życie, ale i na innych ludzi – zapewnia obściskiwana przez córeczkę. – Tyle czułości, ile od niej otrzymujemy, nigdy nie dały nam pozostałe dzieci. Tak szybko zajęły się sobą, a koledzy i koleżanki stali się ważniejsi niż „starzy”. – Magistrem matematyki to Ania nie będzie nigdy, to prawda, ale już dzisiaj i na zawsze jest profesorem miłości – komentuje Janusz i przyznaje, że gdyby nie Ania, nie byłby tak blisko Boga jak jest dzisiaj.

Rodzice opowiadają teraz historie z Anią w roli głównej. Wzruszają się, wertując album ze zdjęciami z Pierwszej Komunii Świętej. – Ania wróciła do ławki i przyciskając dłonie do serca powiedziała: „Mamusiu, Pan Jezus jest już tutaj” – z trudem wysławia się Jolanta. Łzy jak zwykle nie pomagają w rozmowie. Grzędowie wspominają także wyjazdy na turnusy rehabilitacyjne, szkolne przyjaźnie, uroczystości kościelne, zajęcia w szkole, którą nie tylko Ania, ale znakomita większość pozostałych uczniów traktuje jako spełnienie marzeń, a nie ciężar i karę. Rodzice nie przemilczają też trudnych kwestii. – Bywają ciężkie dni. Wtedy Ania jedzie na dzień do swojej koleżanki. Ja najpierw się cieszę czasem swobody, ale już po kilku godzinach tęsknię. Bo tam, gdzie jest Ania, jest życie! – zapewnia matka. Janusz za to mówi o niepokojach o przyszłość najmłodszego dziecka: – Bo ona na zawsze dzieckiem pozostanie. Pewnie bardziej niż dzisiaj samodzielnym, ale nigdy nie dość, by zamieszkać osobno.

Stacja nad grobem

Julianna umarła trzy lata temu w wieku 88 lat. Ostatnie dwa lata życia mieszkała z rodziną Janusza i Jolanty. Dwa lata, czyli tyle, ile męczyli ją naziści. Umierając, wiedziała jednak, jak smakuje niebo. Nie szła w nieznane, bo miała przy sobie Anię. Jej miłość okazywaną odważnie i bezwarunkowo. Teraz wiedziała już na pewno, że tam w Auschwitz wymodliła nie tylko życie dla siebie, ale także piękną śmierć. Oswojoną przez czułość najmłodszej wnuczki.

Bez litości

Rozmowa z Hanną Ciachowską, mamą Darii.

 

Ks. Roman Tomaszczuk: Pani także miała takie trudne doświadczenia ze służbą zdrowia?

Hanna Ciachowska: – Wprost przeciwnie. Zarówno lekarze, jak i pielęgniarki okazywali mi życzliwość. Przekonywali, że opieka nad dzieckiem z zespołem Downa nie jest taka trudna, że te dzieci dają wiele miłości i sprawiają mnóstwo radości. Niemniej szkoda, że w szpitalu nie było wtedy psychologa, który dodałby nam wszystkim jeszcze więcej otuchy.

Rodząc Darię, miała pani czterdzieści lat, mogła się więc pani spodziewać, że dziecko może być z wadą genetyczną?

– To mit, że ciąże w późnym wieku są bardziej narażone na takie niespodzianki. Dzieci z wadą genetyczną rodzą także dwudziestolatki. Tylko statystycznie wychodzi, że w późniejszym okresie życia matki jest takich przypadków więcej, bo wtedy też rodzimy o wiele mniej dzieci w ogóle. Zresztą po Darii urodziłam jeszcze zdrowego Mateusza!

Państwo troszczy się o was?

– To, co nas spotyka, to nieustanne upokorzenia. Począwszy od żebraczych zasiłków (520 zł), poprzez system orzecznictwa (na komisję dziecko z zespołem Downa staje np. co dwa lata), a na medialnych nagonkach skończywszy. Tak, media stwarzają wrogi klimat w społeczeństwie, które walczy ponoć o tolerancję. Dzisiaj opinie, że jesteśmy nienormalni, że pozwoliliśmy się urodzić naszemu dziecku, i pytania o to, ile kosztuje podatników opieka nad niepełnosprawnymi, zdarzają się coraz częściej. Nie potrzebujemy litości, ale szacunku i akceptacji.

Czuje się pani bohaterką?

– Jestem zwyczajną matką. Właśnie: przede wszystkim matką, czego dzisiaj młode kobiety zdają się nie doceniać. Coraz częściej traktują macierzyństwo najpierw jako przeszkodę w samorealizacji i bogaceniu się, a potem jako luksus i dodatek do osiągniętych celów.