Roratowe cuda

Agata Puścikowska

GN 49/2011 |

Szczególnie w Adwencie fajnie mieć dzieci: potrafią cudnie zadbać o to, co najważniejsze.

Agata Puścikowska Agata Puścikowska

Roraty dzieciństwa pamięta się jak dziecko. Zapachem: zimnego powietrza, świec, nadpalonego kolorowego papieru od lampionów
i, nie daj Bóg, czyjegoś kosmyka włosów, szybciutko gaszonego przez czujne babcie czy matki. Kolorem: grafitowego nieba, jasnych okien budzącego się miasta, ciemnej kruchty, która mrugała setką lampionowych ogników. Pamięta się też dźwiękiem: starych pieśni roratnich – pełnych powagi i odświętnego wyczekiwania.

Chodziło się na te Roraty całe dzieciństwo. Chodziło z babcią, czasem mamą. Potem samodzielnie. Na szczęście blisko było. A potem? Cóż. W liceum zajęcia na ósmą, na drugim końcu miasta. Więc wyjeżdżać trzeba było akurat wtedy, gdy rozpoczynały się Roraty. A potem siłą antyroratniego przyzwyczajenia studia też roratnie za bardzo nie były. A jednocześnie zawsze pozostawały i jakaś tęsknota, i wyrzut. I mimo radości Bożego Narodzenia poczucie adwentowego niespełnienia. A potem? Potem był ślub i dzieci. Co dwa lata mały prorok. A że nasze proroki z gatunku ryczących i budzących, to ilość nieprzespanych nocy skutecznie blokowała roratnie chęci ducha. I tak to się toczyło.

Aż do momentu, gdy dzieci podrosły. Konkretnie najstarsza córka. Pewnego pięknego Adwentu kategorycznie zażądała: musimy iść na Roraty. Przyznałam jej w duchu rację. Pewnie, że musimy. Tylko, cudów nie ma: nie da się wstawać ciemną nocą, wszystko ogarnąć, wyszykować do szkoły i przedszkola. A potem przecież trzeba do pracy.

Lecz stał się cud roratni. Matka (zupełnie nie wierząc w siebie) obudziła się na swoje pierwsze Roraty po latach samodzielnie, dwie minuty przed dźwiękiem budzika. W dodatku całkiem rześka i dość wypoczęta. Córka jak za dotknięciem roratniej różdżki, bez najmniejszego focha, po prostu wstała, ubrała się i wyszła z domu. A mąż wyszykował resztę towarzystwa na cały dzień.

A na Roratach jakby czas stanął w miejscu. Ten sam zapach, kolor, dźwięki. To samo wołanie: Rorate caeli. I tylko lampiony już szklane, bezpieczne, więc zapachu włosów (na szczęście) brak. I tylko inne małe palce trzymają mrugające światełko. Pokoleniowe, roratnie déjà vu. Czy za lat dwadzieścia, no, może dwadzieścia parę, córka przekaże lampion dalej? I jakie zapachy, kolory i dźwięki sama zapamięta? Tak. Szczególnie w Adwencie fajnie mieć dzieci: potrafią cudnie zadbać o to, co najważniejsze. A że w pracy się ziewnie? Nieeee szkoooodzi…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.