Mamy za co Panu dziękować

GN 51-52/2011 Gdańsk

publikacja 01.01.2012 07:00

O potrzebie mądrej i życzliwej dyplomacji w małżeństwie, o szczęśliwej rodzinie i zwyczajach bożonarodzeniowych z Jadwigą Komorowską, mamą prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, rozmawia Marta Broniewska.

Mamy za co Panu dziękować ks. Sławomir Czalej/ GN Jadwiga Komorowska - ur. 1921 r., socjolog, autorka licznych badań i publikacji z zakresu socjologii rodziny i kultury. Mieszka w Gdańsku-Osowej; na początku grudnia br. obchodziła 90. urodziny.

Marta Broniewska: Stworzyła Pani z mężem dom dla trójki dzieci. Teraz ma Pani dziesięcioro wnucząt i siedmioro prawnucząt. Co sprawia, że rodzina jest tak istotnym elementem życia człowieka i funkcjonowania społeczeństwa?

Jadwiga Komorowska: – Każdy człowiek ma potrzebę uznania społecznego i uczuciowego oddźwięku. Rodzina zaś jest szczególnie predestynowana do zaspokajania tych ogromnie ważnych potrzeb i w związku z tym powszechne są wobec niej gorące oczekiwania. W świecie zewnętrznym nie brak często agresji, zawiści i konfliktów. Dlatego dom powinien być azylem, bo inaczej człowiek nie jest w stanie w tym zewnętrznym świecie owocnie funkcjonować.

Skąd to przekonanie? Czy Pani dom rodzinny był właśnie takim azylem na przykład w czasie okupacji?

– Ja Panu Bogu dziękuję, że miałam takich kochających i troskliwych rodziców. W domu był zawsze ustalony rytm, ład i spokój. Było też dużo muzyki, ponieważ mój ojciec – oficer Wojska Polskiego – był także muzykiem i dyrygentem. To miało istotny wpływ na nastrój panujący w naszym domu. A był to dom oparty na zdrowych zasadach, przyjazny. Dopiero gdy sama założyłam rodzinę, pomyślałam sobie: „Boże, jaka ja byłam szczęśliwa w dzieciństwie”. W czasie wojny nasza rodzina była zdekompletowana – przez wszystkie te lata ojciec przebywał w oflagach. Ale mimo wszystko dom zawsze był taką ostoją, miejscem, gdzie wiadomo było, że są ludzie kochający, gdzie jest spokój i opieka. Mama, która pełniła wtedy role obojga rodziców, była wręcz heroiczna i bardzo pracowita. Dostawaliśmy jednak czasem listy od ojca, więc choć nasza rodzina fizycznie była podzielona, to duchowo byliśmy cały czas zjednoczeni.

Jaki wzór relacji małżeńskich starała się Pani przekazać swoim dzieciom?

– Głównym wzorem jest miłość, która zawiera w sobie – jako swe istotne elementy – szacunek, przyjaźń, współdziałanie, pomoc i opiekę, np. w chorobie, ale też pewną wyrozumiałość na słabości ludzkie. Tak, jak Pan Bóg na pewno nie jest „księgowym”, który precyzyjnie notuje wszystkie nasze przewinienia, tak i my nie powinniśmy dokładnie notować i pamiętać przewinień naszych bliźnich, a więc też oczywiście – współmałżonka. Powinniśmy raczej być gotowi, by uderzyć się we własne piersi. Są oczywiście pewne granice rozsądkowe tej tolerancji, ale nie ma nic gorszego niż nieustanne wypominanie komuś jego błędów. Uważam, że w małżeństwie, jak w życiu, potrzebna jest mądra i serdeczna dyplomacja. Strzec się trzeba weredyctwa, czyli „rąbania” prawdy bez względu na okoliczności. Od prawdy zawsze ważniejsza jest miłość, która jest przecież prawdą najwyższą. Ona wyzwala z niewoli zła i zakłamania. Muszę przyznać, że denerwuje mnie okropnie, gdy mówi się tylko „Prawda nas oswobodzi”, a zapomina się o miłości, o tym, że Chrystus jest miłością. Chrystus mówił o sobie: „Ja jestem prawdą”. Ale kimże był, jak nie ofiarną miłością? W małżeństwie powinna być taka właśnie miłość – miłość ofiarna.

Co trzeba zrobić, aby relacje w rodzinie, szczególnie między rodzicami a dziećmi były właściwe?

– Rodzice powinni być dla swoich dzieci tzw. właściwym autorytetem, stworzonym przez nich samych, dzięki realizowaniu wartości moralnych i kulturalnych. Ja miałam to szczęście, że moi rodzice taki autorytet stanowili. W wychowaniu najważniejszy jest osobisty przykład rodziców. Wiedzieli już o tym starożytni Rzymianie, którzy mówili: verba docent, exempla trahunt (słowa uczą, przykłady pociągają). W takim układzie kary cielesne (poza lekkim klapsem) są niepotrzebne, mało tego – są wykluczone. Wystarczy przykład i autorytet rodziców, ich obecność i serdeczna rozmowa oraz stworzenie dzieciom warunków dla ich rozwoju. Notabene dziecko zawsze jest chronione przed niepożądanymi wpływami, jeśli jest zaprzyjaźnione z rodzicami. Dziś niebezpieczeństwo zbyt wczesnego zetknięcia się dziecka z brutalnością życia jest większe. Ale jeśli nawet dziecko obraca się w jakimś nieciekawym towarzystwie, to jego ocena i jego reakcje zawsze będą połączone z myślą: „A co moja mama lub tata by na to powiedzieli?”. Tego rodzaju przyjazne przywiązanie do rodziców sprawia, że wpajane przez nich w serce dziecka wartości same przemawiają.

Powiedziała Pani, iż istotne jest, by w życiu rodzinnym obecna była modlitwa. Czy wiarę w Boga miała Pani od dzieciństwa?

– Gdy dziś wspominam dzieciństwo, widzę ojca, gdy klęczał przy łóżku i się modlił. Także mama często powoływała się na Ewangelię. Oboje byli szalenie ofiarni, wypełniali ideę miłości bliźniego, a jednocześnie modlili się do Boga. Mając takich rodziców, żyłam w klimacie wiary. Ale gdy miałam kilkanaście lat, czytałam rozmaite książki, pojawiały się różne przemyślenia, nawet zwątpienia. Jednak nigdy nie odrzuciłam praktyk religijnych. Po prostu starałam się nie być bezrefleksyjna. Teraz mówię, że ja nie wierzę, tylko wiem, że jest Bóg – Stwórca świata i Miłość przedwieczna. Mówię tak, bo doszłam do tego przekonania na drodze przeżyć i przemyśleń w ciągu całego mojego długiego życia. A mam już 90 lat! Właściwie zawsze odczuwałam obecność Boga. Najbardziej, gdy urodziłam moje dzieci. Sama nie byłabym przecież  w stanie sprawić, by pojawiły się na świecie. Tylko zgodnie z „zaprogramowaniem” przez Pana Boga takie stworzenia się rodziły i rozwijały. Teraz o istnieniu Boga mówi  mi każdy „wykluwający” się z ziarnka listek, bo rozwija się według planu Największego, Najwspanialszego Programatora. Jego dzieło – dokonane na drodze ewolucji czy inaczej – zawsze jest mądre i piękne, bo poczęte z miłości.

Jest Pani przykładem osoby, która Bogu dziękuje za życie, za wszystkie dary…

– Uważam, że generalnie za mało akcentuje się w pieśniach i w liturgii właśnie to wielkie zdziwienie nad pięknem stworzenia. Moje dzieci były kiedyś na rekolekcjach w Kościerzynie i pewien młody ksiądz powiedział im wtedy zdanie, które mi powtórzyły po powrocie do domu: „Pamiętajcie, że zawsze, w każdej sytuacji człowiek ma jeszcze za co Panu Bogu dziękować”. Czyli nawet i w najgorszej sytuacji! A my żyjemy przecież w stosunkowo niezłych warunkach. Wobec rzeczywistości możemy się ustosunkować różnie, to jest kwestia postawy – albo tej wiecznie zrzędzącej, albo właśnie radości i wdzięczności, cieszenia się każdym listkiem, każdym uśmiechem. Ja obstaję przy tej drugiej opcji.

Przed nami święta Bożego Narodzenia. Do których zwyczajów przywiązuje Pani szczególną wagę?

– Poza tradycją dodatkowego nakrycia na stole dla niespodziewanego gościa oraz obecnością fotografii mojego zmarłego męża, bardzo ważną sprawą są kolędy. Kiedyś wszyscy dużo więcej śpiewali i od najmłodszych do najstarszych – kolędowali. Wspólny śpiew ma ogromne znaczenie integrujące. Jest jeden zwyczaj, którego pilnie przestrzegam. Uważam, że istotą świąt Bożego Narodzenia jest miłość, dlatego zawsze po przeczytaniu słów Ewangelii o narodzeniu Chrystusa, czytam moim dzieciom i wnukom fragment wybranego tekstu o miłości, np. piękną Modlitwę św. Franciszka z Asyżu lub słowa bł. Matki Teresy z Kalkuty: „Zawsze, ilekroć się uśmiechasz do swojego brata i wyciągasz do niego rękę – zawsze wtedy jest Boże Narodzenie…”.

 

Boże Narodzenie

Zawsze, ilekroć się uśmiechasz do swojego brata i wyciągasz do niego rękę, zawsze wtedy jest Boże Narodzenie.

Zawsze, ilekroć milkniesz, by innych wysłuchać, zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad, które jak żelazna obręcz uciskają ludzi w ich samotności, zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei załamanym, zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze, jak znikome są twoje możliwości i jak wielka jest twoja słabość, zawsze, ilekroć pozwolisz, by Bóg pokochał innych przez ciebie zawsze wtedy jest Boże Narodzenie.

Matka Teresa z Kalkuty